[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Green, krańcowo oszołomiony, przenosił wzrok z jednej osoby na drugą.— I co mam teraz zrobić? — zapytał bezradnie.Sebastian powziął natychmiastową decyzję.— Musisz zostać z nami.Jesteś w szoku, sam wiesz.Ja udam się do pana Bleibnera i załatwię z nim twoje sprawy.To przyzwoity gość.Na pewno wszystko zrozumie.— W żadnym wypadku nie chciałbym mu sprawić kłopotu.Był dla mnie bardzo dobrym szefem.— On naprawdę wszystko zrozumie.Już mu co nieco powiedziałem.— A co z samochodem? Nie podoba mi się myśl, że ktoś inny mógłby go prowadzić.Chodzi tak równo…Na powrót był Greenem, na powrót był szoferem, oddanym swojej służbie.— Wiem, wiem — zniecierpliwił się Sebastian.— Lecz ty jesteś ważniejszy od samochodu, i masz się pozbierać tak prędko, jak to możliwe.Znajdziemy dla ciebie najlepszego lekarza.— A co lekarzowi do mnie? — zjeżył się Green.— Jestem w porządku.— Możliwe, mimo to nie zaszkodzi, jak cię obejrzy.Nie tutaj oczywiście, w Londynie.Tu nie obyłoby się bez ludzkiego gadania.W głosie Sebastiana zabrzmiało coś takiego, co przyciągnęło uwagę Greena.Poczerwieniał któryś raz z rzędu.— Chodzi ci pewnie o tamtą dezercję…— Nie, nie.Mówiąc prawdę, nawet nie wiem, kto zdezerterował i skąd, i dlaczego.Chodzi mi o coś zupełnie innego.Green popatrzył na niego badawczo.No, pomyślał Sebastian, kiedyś powinien się o tym dowiedzieć.— Bo widzisz — powiedział — twoja żona, uważając cię za zmarłego… cóż… twoja żona powtórnie wyszła za mąż.Był niespokojny o efekt swoich słów, lecz wyglądało na to, że Green potraktował tę informację z humorem.— To rzeczywiście drobny szkopuł — powiedział, uśmiechając się od ucha do ucha.— Widzę, że wcale się tym nie przejmujesz.— Jak można się przejmować czymś, czego się nie pamięta? — Tu przerwał, jak gdyby chciał wziąć cały problem pod rozwagę.— Czy pani Deyre… czy ona dla mnie wiele znaczyła?— I owszem, tak.Green znów się szeroko roześmiał.— No i proszę, a ja byłem głęboko przekonany, że udało mi się wywinąć od żeniaczki! Niemniej — tu zmienił się na twarzy — wszystko to raczej mnie przeraża.— Popatrzył na Jane, jakby u niej szukał ratunku.— Drogi Vernonie — Jane zapewniła go gorąco — na pewno wszystko dobrze się ułoży.— Po czym dodała, jakby od niechcenia.— Powiadasz, że byłeś wczoraj z panem Bleibnerem w Możnych Opactwach.Czy widziałeś tam kogoś? Kogoś z tamtego domu?— Widziałem pana Chetwynda.No i jeszcze jakąś panią, w ogrodach nad stawami.Wziąłem ją za panią Chetwynd, bo była taka jasnowłosa i taka przystojna.— A czy ona… czy ona też cię widziała?— Tak.I chyba… no, chyba się czegoś wystraszyła, bo ni z tego, ni z owego zbladła jak ściana i poderwała się do ucieczki.Zupełnie jak królik.— Green relacjonował spotkanie z panią Chetwynd na chłodno, niby postronny świadek.— Może jej się zdawało, że skądś mnie zna.Może jest jedną z tych, którzy go, to znaczy mnie, znali w dawnych czasach.Tak, to na pewno o to poszło.Green był zadowolony, że zagadka wczorajszego dnia znalazła tak łatwe wytłumaczenie.I nagle przyszła mu do głowy pewna myśl.— Czy moja matka miała rude włosy? — zapytał.Jane potaknęła ruchem głowy.— Więc to było to… — Popatrzył na nich przepraszająco.— Wybaczcie, po prostu o czymś sobie pomyślałem.— Idę porozmawiać z panem Bleibnerem — oznajmił Sebastian.— Jane się tobą zajmie.Opuścił pokój.Green pochylił się w krześle i ujął twarz w obie dłonie.Czuł się bardzo nieszczęśliwy, a do tego krępowała go obecność Jane.Wszystko wskazywało na to, że powinien ją znać — a nie znał.Przed chwilą powiedziała „Drogi Vernonie”.To diabelnie niezręczna sytuacja, kiedy ludzie cię znają, a ty bierzesz ich za obcych.Gdyby tak chciał się do niej odezwać, chyba powinien nazwać ją po imieniu, lecz czy przeszłoby mu to przez gardło? Może z czasem, nie teraz, teraz Jane była dla niego obcą osobą.Wszyscy troje powinni zwracać się do siebie po imieniu: — Sebastian, Jane i George — nie, nie George, Vernon.Głupie imię, Vernon.Prawdopodobnie i on sam, ów Vernon, był niewiele mądrzejszy.On, pomyślał, rozpaczliwie usiłując wejść w nową rolę, on czyli ja.To ze mnie był pewnie kawał cholernego głupca.Czuł, że jest przeraźliwie samotny, że znajduje się poza wszelkim miejscem i czasem, odcięty od rzeczywistości.Podniósł wzrok ku obserwującej go Jane: było w niej tyle współczucia i zrozumienia, że cienie, które go otaczały od chwili przekroczenia progu tego pokoju, wreszcie zaczęły blednąc.— Początki zawsze bywają okropne, jak przypuszczam — powiedziała.— Raczej trudne — odparł grzecznie.— Człowiek gubi się we wszystkim.— Rozumiem.Nie powiedziała nic więcej, po prostu usiadła obok niego, a jemu głowa poleciała do przodu.Zapadł w drzemkę.Jane pogasiła wszystkie światła oprócz jednego.Spał zaledwie kilka minut, lecz kiedy się zbudził, zdawało mu się, że przespał Bóg wie ile czasu.Zerwał się na równe nogi.— Wszystko w porządku — powiedziała czym prędzej Jane.Patrzył na nią, z trudem łapiąc oddech.A więc jeszcze się nie obudził, jeszcze wciąż trwa w jakimś niesamowitym koszmarze [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl przylepto3.keep.pl
.Green, krańcowo oszołomiony, przenosił wzrok z jednej osoby na drugą.— I co mam teraz zrobić? — zapytał bezradnie.Sebastian powziął natychmiastową decyzję.— Musisz zostać z nami.Jesteś w szoku, sam wiesz.Ja udam się do pana Bleibnera i załatwię z nim twoje sprawy.To przyzwoity gość.Na pewno wszystko zrozumie.— W żadnym wypadku nie chciałbym mu sprawić kłopotu.Był dla mnie bardzo dobrym szefem.— On naprawdę wszystko zrozumie.Już mu co nieco powiedziałem.— A co z samochodem? Nie podoba mi się myśl, że ktoś inny mógłby go prowadzić.Chodzi tak równo…Na powrót był Greenem, na powrót był szoferem, oddanym swojej służbie.— Wiem, wiem — zniecierpliwił się Sebastian.— Lecz ty jesteś ważniejszy od samochodu, i masz się pozbierać tak prędko, jak to możliwe.Znajdziemy dla ciebie najlepszego lekarza.— A co lekarzowi do mnie? — zjeżył się Green.— Jestem w porządku.— Możliwe, mimo to nie zaszkodzi, jak cię obejrzy.Nie tutaj oczywiście, w Londynie.Tu nie obyłoby się bez ludzkiego gadania.W głosie Sebastiana zabrzmiało coś takiego, co przyciągnęło uwagę Greena.Poczerwieniał któryś raz z rzędu.— Chodzi ci pewnie o tamtą dezercję…— Nie, nie.Mówiąc prawdę, nawet nie wiem, kto zdezerterował i skąd, i dlaczego.Chodzi mi o coś zupełnie innego.Green popatrzył na niego badawczo.No, pomyślał Sebastian, kiedyś powinien się o tym dowiedzieć.— Bo widzisz — powiedział — twoja żona, uważając cię za zmarłego… cóż… twoja żona powtórnie wyszła za mąż.Był niespokojny o efekt swoich słów, lecz wyglądało na to, że Green potraktował tę informację z humorem.— To rzeczywiście drobny szkopuł — powiedział, uśmiechając się od ucha do ucha.— Widzę, że wcale się tym nie przejmujesz.— Jak można się przejmować czymś, czego się nie pamięta? — Tu przerwał, jak gdyby chciał wziąć cały problem pod rozwagę.— Czy pani Deyre… czy ona dla mnie wiele znaczyła?— I owszem, tak.Green znów się szeroko roześmiał.— No i proszę, a ja byłem głęboko przekonany, że udało mi się wywinąć od żeniaczki! Niemniej — tu zmienił się na twarzy — wszystko to raczej mnie przeraża.— Popatrzył na Jane, jakby u niej szukał ratunku.— Drogi Vernonie — Jane zapewniła go gorąco — na pewno wszystko dobrze się ułoży.— Po czym dodała, jakby od niechcenia.— Powiadasz, że byłeś wczoraj z panem Bleibnerem w Możnych Opactwach.Czy widziałeś tam kogoś? Kogoś z tamtego domu?— Widziałem pana Chetwynda.No i jeszcze jakąś panią, w ogrodach nad stawami.Wziąłem ją za panią Chetwynd, bo była taka jasnowłosa i taka przystojna.— A czy ona… czy ona też cię widziała?— Tak.I chyba… no, chyba się czegoś wystraszyła, bo ni z tego, ni z owego zbladła jak ściana i poderwała się do ucieczki.Zupełnie jak królik.— Green relacjonował spotkanie z panią Chetwynd na chłodno, niby postronny świadek.— Może jej się zdawało, że skądś mnie zna.Może jest jedną z tych, którzy go, to znaczy mnie, znali w dawnych czasach.Tak, to na pewno o to poszło.Green był zadowolony, że zagadka wczorajszego dnia znalazła tak łatwe wytłumaczenie.I nagle przyszła mu do głowy pewna myśl.— Czy moja matka miała rude włosy? — zapytał.Jane potaknęła ruchem głowy.— Więc to było to… — Popatrzył na nich przepraszająco.— Wybaczcie, po prostu o czymś sobie pomyślałem.— Idę porozmawiać z panem Bleibnerem — oznajmił Sebastian.— Jane się tobą zajmie.Opuścił pokój.Green pochylił się w krześle i ujął twarz w obie dłonie.Czuł się bardzo nieszczęśliwy, a do tego krępowała go obecność Jane.Wszystko wskazywało na to, że powinien ją znać — a nie znał.Przed chwilą powiedziała „Drogi Vernonie”.To diabelnie niezręczna sytuacja, kiedy ludzie cię znają, a ty bierzesz ich za obcych.Gdyby tak chciał się do niej odezwać, chyba powinien nazwać ją po imieniu, lecz czy przeszłoby mu to przez gardło? Może z czasem, nie teraz, teraz Jane była dla niego obcą osobą.Wszyscy troje powinni zwracać się do siebie po imieniu: — Sebastian, Jane i George — nie, nie George, Vernon.Głupie imię, Vernon.Prawdopodobnie i on sam, ów Vernon, był niewiele mądrzejszy.On, pomyślał, rozpaczliwie usiłując wejść w nową rolę, on czyli ja.To ze mnie był pewnie kawał cholernego głupca.Czuł, że jest przeraźliwie samotny, że znajduje się poza wszelkim miejscem i czasem, odcięty od rzeczywistości.Podniósł wzrok ku obserwującej go Jane: było w niej tyle współczucia i zrozumienia, że cienie, które go otaczały od chwili przekroczenia progu tego pokoju, wreszcie zaczęły blednąc.— Początki zawsze bywają okropne, jak przypuszczam — powiedziała.— Raczej trudne — odparł grzecznie.— Człowiek gubi się we wszystkim.— Rozumiem.Nie powiedziała nic więcej, po prostu usiadła obok niego, a jemu głowa poleciała do przodu.Zapadł w drzemkę.Jane pogasiła wszystkie światła oprócz jednego.Spał zaledwie kilka minut, lecz kiedy się zbudził, zdawało mu się, że przespał Bóg wie ile czasu.Zerwał się na równe nogi.— Wszystko w porządku — powiedziała czym prędzej Jane.Patrzył na nią, z trudem łapiąc oddech.A więc jeszcze się nie obudził, jeszcze wciąż trwa w jakimś niesamowitym koszmarze [ Pobierz całość w formacie PDF ]