[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jakże się cieszyłam, że tu jestem: przepełniała mnie radość i wdzięczność.Wróciłam do przedziału, zabrzmiał gwizdek, pociąg ruszył długą przełęczą, aż wyłonił się ponad rzeką po drugiej stronie.I tak niespiesznie przebyliśmy Turcję, wjechaliśmy do Syrii w Aleppo.Jeszcze przed Aleppo szczęście chwilowo się odwróciło.Coś mnie okropnie pogryzło - pogryzło całe ręce, kark, kostki i kolana.Komary, orzekłam.Jako nowicjuszka w dziedzinie podróży zagranicznych nie odróżniłam komarów od pluskiew, a na ukąszenia tych stworzonek, co później się okazało, byłam szczególnie uczulona.Pluskwy wyłaziły ze staroświeckiej stolarki i z apetytem posilały się na soczystych pasażerach.Dostałam wysokiej gorączki, ręce mi spuchły.Wreszcie z pomocą pewnego uczynnego Francuza, komiwojażera, rozcięłam rękawy bluzki i płaszcza - przez tę upiorną opuchliznę nic innego nie dało się zrobić.Miałam dreszcze, ból głowy, wpadłam w czarną rozpacz.Cała ta wyprawa to jedna wielka pomyłka, stwierdziłam.Na szczęście mój Francuz pospieszył z pomocą: na którejś stacji kupił winogrona - drobne, słodkie winogrona uprawiane w tej części świata.- Nie chce się pani jeść - powiedział.- Oczywiście, to ta gorączka.Proszę, winogrona będą w sam raz.Pomimo nauk matki i babek - za granicą wszystko należy myć przed spożyciem - teraz nie zawracałam sobie głowy higieną.Co kwadrans zjadałam kilka gron; przynosiły niebywałą ulgę.Na nic innego nie miałam ochoty, to pewne.W Aleppo pożegnałam się z owym miłym Francuzem, a następnego dnia opuchlizna zeszła, pomału wracałam do siebie.Kiedy nareszcie przybyłam do Damaszku - po całodziennej męczarni w pociągu, który się wlókł z osiem kilometrów na godzinę, nie więcej, i bez przerwy zatrzymywał w miejscach niczym się nie różniących od otoczenia, a nie wiedzieć czemu zwanych stacją - kiedy więc przybyłam do Damaszku, wpadłam w jakiś potworny hałaśliwy młyn, tragarze wrzeszcząc na całe gardło wyrywali mi bagaż, tylko po to, by dać go sobie wyrwać innym tragarzom, silniejsi powalali słabszych, i tak bez końca.Wreszcie przed dworcem zauważyłam gustowny autobus z napisem „Hotel Orient Pałace”.Imponująca osobistość w liberii wnet wyratowała z opresji zarówno mnie, jak i walizki; wraz z paroma równie oszołomionymi podróżnymi zajęłam miejsce w autobusie i ruszyłam do hotelu, gdzie miałam zarezerwowany pokój.Wspaniały to był hotel, przestronny, cały w lśniących marmurach - tyle że oglądanie owych przepychów skutecznie utrudniały słabiuteńkie żarówki, światło ledwie mżyło.Pokonawszy marmurowe schody i wkroczywszy do gigantycznego apartamentu, niezwłocznie zadzwoniłam na pokojówkę, a gdy się pojawiło sympatyczne dziewczę co nieco znające francuski, zapytałam o kąpiel.- Człowiek załatwi - wyjaśniła i dalej naświetlała sprawę: - Un homme.un type.Il va arranger.- Następnie uspokajająco pokiwała głową i zniknęła.Niezupełnie się domyślałam, co należy rozumieć przez un type, w końcu jednak „typem” okazał się pomocnik kąpielowy, w hotelowej hierarchii najpodlejszy z podłych, odziany w pasiastą bawełnę.Ówże powiódł moją doczesną, okutaną szlafrokiem powłokę do pomieszczenia w suterenie, gdzie jął obracać rozmaitymi kurkami i pokrętłami.Kamienną podłogę wnet zalał wrzątek, buchnęły kłęby pary, tak że nic nie widziałam.„Typ” skinął głową, uśmiechnął się, gestem dał do zrozumienia, że wszystko w porządku, po czym się oddalił.Najpierw wszakże pozakręcał kurki; cała woda tymczasem spłynęła do studzienki.Zastanawiałam się co dalej.Nie odważyłam się znowu puścić wrzątku.Wzdłuż ścian spostrzegłam z dziesięć niewielkich gałek i korbek, z których każda, jak podejrzewałam, wywoła odmienne zjawisko, chociażby wrzący prysznic wprost na głowę.Na koniec zdjąwszy kapcie i resztę przyodziewku spacerowałam w kółko, myjąc się w parze, woląc nie ryzykować groźnego kontaktu z bieżącą wodą.Przez chwilę zatęskniłam za domem.Ile czasu minie, zanim znów stanę w znajomej jasnej łazience z solidną, białą porcelanową wanną, z wyraźnie oznaczonymi kurkami, które się odkręca wedle woli tudzież upodobania?O ile dobrze pamiętam, w Damaszku spędziłam trzy dni, zwiedzając miasto w asyście nieocenionego przewodnika od Cooka.Wybrałam się do zamku z czasów wypraw krzyżowych; towarzyszył mi w tej wycieczce amerykański inżynier - inżynierowie widać pokrywali każdą piędź ziemi na Bliskim Wschodzie - oraz sędziwy kaznodzieja.Po raz pierwszy ujrzeliśmy się tamtego dnia o ósmej trzydzieści rano, zajmując miejsca w autobusie.Nasz kaznodzieja, uosobienie dobrotliwości, pomimo to uznał, że z amerykańskim inżynierem łączą mnie więzy małżeńskie, odpowiednio nas też tytułował.- Mam nadzieję, że to pani nie przeszkadza? - rzekł inżynier.- Ależ skąd - odparłam.- Strasznie mi przykro, że on uważa pana za mojego męża.Zabrzmiało to cokolwiek dwuznacznie i oboje parsknęliśmy śmiechem.Duchowny wygłosił na nasz użytek wykład o zaletach stanu małżeńskiego, o konieczności wzajemnych ustępstw, na koniec życzył nam wszelkiej pomyślności.Już po pierwszej próbie zaprzestaliśmy dalszych wyjaśnień - kiedy inżynier wrzasnął mu do ucha, że nie jesteśmy małżeństwem, staruszek okropnie się zmartwił, woleliśmy więc nie wracać do tematu.- Powinniście się pobrać - mówił potrząsając głową.- Życie w grzechu nie popłaca, wierzcie mi, dzieci, naprawdę nie popłaca.Zwiedziłam cudowny Baalbek, buszowałam po bazarach i po ulicy zwanej Prostą, gdzie kupiłam kilkanaście pięknych mosiężnych talerzy, które tam się wyrabia.Każdy talerz ręcznej roboty, każdy wzór właściwy dla jednej rodziny rzemieślniczej.Na przykład ryba, wypukła, pokryta istną koronką z nitek srebra i mosiądzu.To doprawdy fascynujące, tak przekazywać wzór z ojca na syna, z syna na wnuka, wzór, którego nikt nie kopiuje, nie wytwarza masowo.Teraz w Damaszku pewno się nie znajdzie dawnych rzemieślników: ich miejsce zajęły fabryki.Nawet w tamtych czasach drewniane inkrustowane szkatułki i stoliki powielano w stereotypowej wersji - nadal wykonane ręcznie, lecz o konwencjonalnych wzorach i kształcie.Kupiłam również komodę - zwalistą, inkrustowaną srebrem i macicą perłową - iście bajkową komodę.Mój dragoman odniósł się do mebla z pogardą.- Niedobra robota - prychnął.- Stara.pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat, może więcej.Staroświecka, pani rozumie.Bardzo staroświecka.To nie jest nowe.- Widzę - powiedziałam.- Rzadki okaz, niewiele ich się trafia.Może nikt już nigdy nie zrobi podobnej komody.- Ano nie.Teraz takich się nie robi.Pani przyjdzie, patrzy na tę tu skrzynkę.I co? Bardzo dobra.Albo tutaj [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl