[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I cały świat jesttwój.Dziwny, zagadkowy, kuszący.Jasny ogromny świat, zalany słońcem.Ruszaj! Co?Boisz się? No właśnie.Pomyśl, Andriucha, zastanów się.Masz jeszcze czas, bracie.Za ścianą krzątał się Witia.Auzgin uśmiechnął się.Fajna była ta historyjka, o której wspomniał wczoraj.Miał wtedy siedemnaście czy osiemnaście lat, pewnego rana pomagał matce wogrodzie.Na werandzie męczył się skacowany ojciec.Palił, mrużył oczy na słońcu,potem wstał, burknął coś jakby: No, to ja tego. i zniknął, odprowadzanypotępiającym spojrzeniem żony oraz zawistnym syna.Minęło jakieś pół godziny inagle pojawił się Witia.- Andriucha, chodz! - kiwnął ręką.- Słyszysz, zabiorę Andriuchę, dobrze? Musimyz Dmitrijem kamień przewrócić, a we dwóch nam nie idzie.- No jasne, niech idzie - powiedziała mama.Witia zerwał się niemal biegiem,Andriej, zdziwiony, na podwórzu Witii nie było żadnych głazów, pośpieszył za nim.W szopie też nie było żadnych kamieni, za to było tam piwo, wódka,niedowędzona wędzona ryba i ojciec, promieniujący na wszystkie strony pozytywnymiemocjami.Andriejowi nalano szczodrze jazgarza - piwa wzmocnionego wódką i pokilku minutach on też szybował nad okolicą.Starsi rzeczowo gwarzyli, najmłodszygrzecznie słuchał, napoje szybko się skończyły.Ojciec powiedział: No to ja sięprzejdę.Witia ruszył rozrzucać gnój na grządkach z kartoflami.Andriej wyszedł naulicę i pomyślał, że wracać do domu głupio - to, co wymagało męskiej ręki, już zrobił,a jak wpadnie w oczy matce zajętej gospodarstwem, ta na pewno zagna go do jakiejśroboty.Dlatego ruszył do centrum wsi.Tak dobrze znał tu każdą belkę w każdej chacie,że nigdy nie omieszkał popatrzeć, jak się zmieniają w zależności od pory roku.Zaszyszewie zawsze było dlań obiektem uważnych badań.Kochał to miejsce.Odzawsze tu żył, tutaj zarobił pierwsze pieniądze i to nie byle jak, a jak prawdziwy rolnik- szuflując ziarno w elewatorze zbożowym.I jeszcze jedno - o Zaszyszewiu mógłpowiedzieć z całkowitą pewnością, że nikt nigdy nie będzie mu tu zle życzył i niezaszkodzi w żaden sposób.Skręciwszy z Kriestów w lewo, przeszedł jakieś sto metrów, a wtedy wypadł naniego zza rogu Kozioł.- O, dobra, wchodz! - zawołał go Kozioł.- Pomóż mi i tatulowi.Deska nam nieprzechodzi.Andriej nie zdążył się zdziwić, po prostu poszedł za Kozłem.%7ładnej deski nie było.Był za to ojciec i czyścił na gazecie śledzia.Skończyli butelkę w trzech kolejkach.Pogadali, pośmiali się.Ojciec powiedział: No, pójdę popatrzę, co tam u mnie w domu.Ale wyszedłszy na ulicę, serdeczniepożegnał się z synem i raznie pomaszerował w zupełnie przeciwnym kierunku.Andriej, czując się niezwykle dobrze, choć co prawda lekko już niestabilnie,postanowił wrócić do domu, wlezć po cichu na strych i wygrzebać w stertach starychczasopism coś ciekawego.Tak, hołubiąc w duszy ten pomysł, pomaszerował zpowrotem do Kriestów.Tam zaszedł mu drogę wujek Witia ze swym bratem Jurą.- Andriucha, ty po francusku łapiesz? - zapytał Jura z powagą.- Słowo honoru, dwa lata się uczę i ni w ząb nie kapuję.Może z pięćdziesiąt słówznam, to wszystko.- Musisz nam przetłumaczyć, co jest na butelce napisane.Chodzmy.- Dziękuję - powiedział Andriej.- Ale ja już dziś mam dosyć!Bracia roześmiali się, jakby z pewnym szacunkiem.- No, jak się namyślisz, to wpadnij.- Andriej, kochany! - rozległo się z tyłu.Odwrócił się.Z okna sąsiedniego domu wystawała rozczochrana głowa Sieni.- A co z butlą gazową?Andriej nie wyczuł pułapki.Rzeczywiście, miał zabrać butlę z gazem do domu.Jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt kilo, do domu ze trzysta metrów, jakby poszedłopłotkami.Nawet z uwzględnieniem pewnego niedowładu nóg - żaden problem dlamłodego chłopaka.Ruszył po butlę.A Sienia nalał mu takiej trucizny, że Andriej omal nie padł od samego zapachu.Ale nie można było odmówić takiemu fajnemu człowiekowi. Chyba po raz pierwszyskosztuję technicznego spirytu - przemknęło przez głowę.- Ale co tam.Sienia żłopieto świństwo i nie skarży się.Może i ja przeżyję.Czując się ni to Indianinem, ni tosamobójcą, a w sumie kompletnym idiotą, wlał przezroczystą ciecz w gardło.- Co.to.było? - wychrypiał, złapawszy oddech.- Jak to co?! - obruszył się gospodarz.- Samogon!!!Po szklanie zajzajera produkcji Sieni Andriej w ogóle nie czuł, że niesiecokolwiek.Po prostu ułożył sobie czerwony baniak na ramieniu i niedbaleprzytrzymując go jedną ręką, poszedł wąskimi ścieżkami, zręcznie otwierając izamykając furtki, przeskakując rowy.Do swojego domu dotarł nadzwyczaj szybko, abutlę gazową, nie marnując czasu, ustawił na miejscu i podłączył.Po czym powiedział: Mamuś, ja się położę i wyłączył się.Ojca odszukał już w ciemnościach na Kriestach, w obecności sporegorechoczącego tłumu.Dmitrij Auzgin błagał przejezdnego motocyklistę, by ten pożyczyłmu kask.Na powrót do domu.Na werandę zajrzał Witia.- A! Obudziwszy się! Wstawaj, myj się, racje na stole. Racje to były wczorajsze ziemniaki z konserwą mięsną na dużej patelni i śledzna powiatowej gazecie.Auzgin nabił na widelec kawałek śledzia i przeczytał:NIEPO%7łDANACI%7łASZYBKOPROFESJONALNIENIEDROGO- O kurna! - wykrztusił tylko.Zdecydowanie odmówił klina.Powiedział, że i tak dobrze się czuje.Rzeczywiścieczuł się świetnie.Zaszyszewskie powietrze znakomicie leczyło syndrom dnia drugiego,albo inaczej - nie pozwalało rozpanoszyć się syndromowi w organizmie.- A ja się napiję - oświadczył Witia.- Przecież nie wiadomo, jak się sprawypotoczą.Dobrze mówię?Auzgin nie za bardzo zrozumiał, co Witia ma na myśli, ale na wszelki wypadekskinął głową.* * ** * *Ludzie zebrali się, wiadomo, na Kriestach.Auzgin przypomniał sobie, jak wielelat temu, kiedy był chłopcem, żegnał tu wybierających się na wilka.Wtedypodchmielony tłumek odjechał na przyczepionej do traktora zardzewiałej furze ostraszliwie pokrzywionych kołach.Efektu wyprawy pamięć nie zachowała [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl przylepto3.keep.pl
.I cały świat jesttwój.Dziwny, zagadkowy, kuszący.Jasny ogromny świat, zalany słońcem.Ruszaj! Co?Boisz się? No właśnie.Pomyśl, Andriucha, zastanów się.Masz jeszcze czas, bracie.Za ścianą krzątał się Witia.Auzgin uśmiechnął się.Fajna była ta historyjka, o której wspomniał wczoraj.Miał wtedy siedemnaście czy osiemnaście lat, pewnego rana pomagał matce wogrodzie.Na werandzie męczył się skacowany ojciec.Palił, mrużył oczy na słońcu,potem wstał, burknął coś jakby: No, to ja tego. i zniknął, odprowadzanypotępiającym spojrzeniem żony oraz zawistnym syna.Minęło jakieś pół godziny inagle pojawił się Witia.- Andriucha, chodz! - kiwnął ręką.- Słyszysz, zabiorę Andriuchę, dobrze? Musimyz Dmitrijem kamień przewrócić, a we dwóch nam nie idzie.- No jasne, niech idzie - powiedziała mama.Witia zerwał się niemal biegiem,Andriej, zdziwiony, na podwórzu Witii nie było żadnych głazów, pośpieszył za nim.W szopie też nie było żadnych kamieni, za to było tam piwo, wódka,niedowędzona wędzona ryba i ojciec, promieniujący na wszystkie strony pozytywnymiemocjami.Andriejowi nalano szczodrze jazgarza - piwa wzmocnionego wódką i pokilku minutach on też szybował nad okolicą.Starsi rzeczowo gwarzyli, najmłodszygrzecznie słuchał, napoje szybko się skończyły.Ojciec powiedział: No to ja sięprzejdę.Witia ruszył rozrzucać gnój na grządkach z kartoflami.Andriej wyszedł naulicę i pomyślał, że wracać do domu głupio - to, co wymagało męskiej ręki, już zrobił,a jak wpadnie w oczy matce zajętej gospodarstwem, ta na pewno zagna go do jakiejśroboty.Dlatego ruszył do centrum wsi.Tak dobrze znał tu każdą belkę w każdej chacie,że nigdy nie omieszkał popatrzeć, jak się zmieniają w zależności od pory roku.Zaszyszewie zawsze było dlań obiektem uważnych badań.Kochał to miejsce.Odzawsze tu żył, tutaj zarobił pierwsze pieniądze i to nie byle jak, a jak prawdziwy rolnik- szuflując ziarno w elewatorze zbożowym.I jeszcze jedno - o Zaszyszewiu mógłpowiedzieć z całkowitą pewnością, że nikt nigdy nie będzie mu tu zle życzył i niezaszkodzi w żaden sposób.Skręciwszy z Kriestów w lewo, przeszedł jakieś sto metrów, a wtedy wypadł naniego zza rogu Kozioł.- O, dobra, wchodz! - zawołał go Kozioł.- Pomóż mi i tatulowi.Deska nam nieprzechodzi.Andriej nie zdążył się zdziwić, po prostu poszedł za Kozłem.%7ładnej deski nie było.Był za to ojciec i czyścił na gazecie śledzia.Skończyli butelkę w trzech kolejkach.Pogadali, pośmiali się.Ojciec powiedział: No, pójdę popatrzę, co tam u mnie w domu.Ale wyszedłszy na ulicę, serdeczniepożegnał się z synem i raznie pomaszerował w zupełnie przeciwnym kierunku.Andriej, czując się niezwykle dobrze, choć co prawda lekko już niestabilnie,postanowił wrócić do domu, wlezć po cichu na strych i wygrzebać w stertach starychczasopism coś ciekawego.Tak, hołubiąc w duszy ten pomysł, pomaszerował zpowrotem do Kriestów.Tam zaszedł mu drogę wujek Witia ze swym bratem Jurą.- Andriucha, ty po francusku łapiesz? - zapytał Jura z powagą.- Słowo honoru, dwa lata się uczę i ni w ząb nie kapuję.Może z pięćdziesiąt słówznam, to wszystko.- Musisz nam przetłumaczyć, co jest na butelce napisane.Chodzmy.- Dziękuję - powiedział Andriej.- Ale ja już dziś mam dosyć!Bracia roześmiali się, jakby z pewnym szacunkiem.- No, jak się namyślisz, to wpadnij.- Andriej, kochany! - rozległo się z tyłu.Odwrócił się.Z okna sąsiedniego domu wystawała rozczochrana głowa Sieni.- A co z butlą gazową?Andriej nie wyczuł pułapki.Rzeczywiście, miał zabrać butlę z gazem do domu.Jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt kilo, do domu ze trzysta metrów, jakby poszedłopłotkami.Nawet z uwzględnieniem pewnego niedowładu nóg - żaden problem dlamłodego chłopaka.Ruszył po butlę.A Sienia nalał mu takiej trucizny, że Andriej omal nie padł od samego zapachu.Ale nie można było odmówić takiemu fajnemu człowiekowi. Chyba po raz pierwszyskosztuję technicznego spirytu - przemknęło przez głowę.- Ale co tam.Sienia żłopieto świństwo i nie skarży się.Może i ja przeżyję.Czując się ni to Indianinem, ni tosamobójcą, a w sumie kompletnym idiotą, wlał przezroczystą ciecz w gardło.- Co.to.było? - wychrypiał, złapawszy oddech.- Jak to co?! - obruszył się gospodarz.- Samogon!!!Po szklanie zajzajera produkcji Sieni Andriej w ogóle nie czuł, że niesiecokolwiek.Po prostu ułożył sobie czerwony baniak na ramieniu i niedbaleprzytrzymując go jedną ręką, poszedł wąskimi ścieżkami, zręcznie otwierając izamykając furtki, przeskakując rowy.Do swojego domu dotarł nadzwyczaj szybko, abutlę gazową, nie marnując czasu, ustawił na miejscu i podłączył.Po czym powiedział: Mamuś, ja się położę i wyłączył się.Ojca odszukał już w ciemnościach na Kriestach, w obecności sporegorechoczącego tłumu.Dmitrij Auzgin błagał przejezdnego motocyklistę, by ten pożyczyłmu kask.Na powrót do domu.Na werandę zajrzał Witia.- A! Obudziwszy się! Wstawaj, myj się, racje na stole. Racje to były wczorajsze ziemniaki z konserwą mięsną na dużej patelni i śledzna powiatowej gazecie.Auzgin nabił na widelec kawałek śledzia i przeczytał:NIEPO%7łDANACI%7łASZYBKOPROFESJONALNIENIEDROGO- O kurna! - wykrztusił tylko.Zdecydowanie odmówił klina.Powiedział, że i tak dobrze się czuje.Rzeczywiścieczuł się świetnie.Zaszyszewskie powietrze znakomicie leczyło syndrom dnia drugiego,albo inaczej - nie pozwalało rozpanoszyć się syndromowi w organizmie.- A ja się napiję - oświadczył Witia.- Przecież nie wiadomo, jak się sprawypotoczą.Dobrze mówię?Auzgin nie za bardzo zrozumiał, co Witia ma na myśli, ale na wszelki wypadekskinął głową.* * ** * *Ludzie zebrali się, wiadomo, na Kriestach.Auzgin przypomniał sobie, jak wielelat temu, kiedy był chłopcem, żegnał tu wybierających się na wilka.Wtedypodchmielony tłumek odjechał na przyczepionej do traktora zardzewiałej furze ostraszliwie pokrzywionych kołach.Efektu wyprawy pamięć nie zachowała [ Pobierz całość w formacie PDF ]