[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Rozumiem.318  Rozumiesz, ale nic nie zrobiłeś, żeby uniknąć tej maskarady. To nie moja wojna, tylko twoja. Ale zarabiasz na tym, żebym ja ją wygrał. A w której części umowy jest powiedziane, że nie masz odczućnajdrobniejszego dyskomfortu? Chodzi nie o dyskomfort, tylko o minimalny choćby zmysłmoralny. Nie jest takie znów niemoralne wystawić małą komedyjkę. Dziwaczną komedyjkę, w której ja odegrałem groteskową rolę.Ale to logiczne, że mnie nie zrozumiałeś, jeśli idzie o moralność.Przespałeś się z tą kobietą, prawda? No, tak, ale co z tego? To, że mi płacisz, nie upoważnia cię dosprawowania kontroli nad moim życiem osobistym. Nie, kontrolować go nie mogę, ale mogę wyrazić opinię o tym,co widzę.A wiesz, co widzę? Od kiedy przybyłem do tego kraju, nieznalazłem u nikogo nawet odrobiny zmysłu moralnego.Jesteściezdolni do wszystkiego: zemsta, urazy, oszustwa, donosy, okrucień-stwo.Nie dziwi mnie wcale to, co się tu wydarzyło.Infante zatrzymał samochód, spojrzał na swego towarzysza.Wy-siadł.Nourissier tak samo. Doskonale, panie kaznodziejo, jeśli masz więcej kazań do wy-głoszenia, radzę ci, żebyś wszedł na ambonę.Przespałem się z tąkobietą, bo miałem na to ochotę, rozumiesz? Bo od wieków z nikimsię nie pieprzyłem.Nourissier poczerwieniał na twarzy, zacisnął zęby i wymierzyłpięścią cios w twarz Hiszpana.Ten cofnął się o dwa kroki, uniósł rękędo twarzy, żeby zetrzeć strumyczek sączącej się krwi, i odezwał sięprzez zęby: Wracajmy do samochodu, to już niedaleko. Pójdę pieszo.319 Znikł w ciemności na pierwszym zakręcie.Infante nic nie zrobił,żeby go zatrzymać.Otworzył samochód, zapuścił motor i ruszył wkierunku Santa Barbara.Kiedy dotarł do hotelu, wziął długi gorącyprysznic.Zamknął oczy pod strumieniem wody.Następnie ubrał się,nalał trochę ginu do szklanki i wypił małymi łyczkami.Ogarnęło gogłębokie zmęczenie.Czuł, że osłabły mu ręce i nogi.Usiadł na łóżku izapadł w drzemkę.Obudziło go energiczne stukanie do drzwi.Zakląłw duchu. Carlos, otwórz, proszę!Wstał niechętnie.Nourissier patrzył na niego z korytarza ze skru-szoną miną. Carlos, wybacz mi, na Boga.%7łałuję z całego serca.Nie wiem,co mi przyszło do głowy, naprawdę nie potrafię tego zrozumieć. Zapomnij o tym, to nie ma większego znaczenia. Jak mam zapomnieć? Tego, co ci powiedziałem, tego, że cięuderzyłem.Zrobiłem ci krzywdę? O wiele mniejszą niż porucznik Alvarez. Jestem przerażony.To tak, jakby jakiś obcy impuls sprawił, żezareagowałem w tak prymitywny sposób. Uspokój się; w głębi duszy bardzo się ucieszyłem, jak sięokazało, że nie jesteś taki doskonały. Strasznie mi wstyd.Chodz, pójdziemy na kolację do baru. Tego wieczoru nie, jestem strasznie zmęczony. Nie możesz mnie zostawić samego z tym ciężarem na sumie-niu. W porządku, wejdz, wez szklankę i nalej sobie.Nourissier posłuchał, Infante z powrotem usiadł na łóżku.Stamtądwysłuchał ponownie Francuza, który wyrażał swój żal, opowiadał muo coraz większym zdumieniu samym sobą, prosił go raz jeszcze owybaczenie.Słuchając w ciszy, przymknął oczy i zapadł w drzemkę.320 Psychiatra przerwał swój wywód i przyglądał mu się przez moment.Następnie opuścił pokój dziennikarza, zamykając uważnie drzwi,żeby go nie obudzić.Nie dokończył swej szklanki, wiedział, że drę-czący go smutek nie rozpuści się w alkoholu, nie pomoże mu teżtelefon do żony, jak to bywało kiedy indziej. Z naszej kryjówki w górach widzieliśmy przemarsz gwardzistów.Iluich było, nie można było powiedzieć, ale naprawdę wielu.Szli odjednej wioski do drugiej, zatrzymywali się w masach i rozpytywali.Wiedziałem, że po nas przyjdą cali wściekli, ale nie wyobrażałemsobie, że sprawa jest tak poważna.Francisco nic nie mówił, wydawałosię nawet, że jest zadowolony, żeśmy narobili takiego zamieszania.Zachowywaliśmy się tak, jakbyśmy sobie z tego nie zdawali sprawy.Mieliśmy ze sobą dość jedzenia, najważniejsze było, żebyśmy sięstamtąd oddalili, pomalutku, bez pośpiechu i ostrożnie.Wędrowaliśmynocami, jak to dobrze, że znałem wszystkie ścieżynki i skróty.Za dniakryliśmy się, jedliśmy, odpoczywaliśmy.Nie rozmawialiśmy dużo, zFranciskiem nigdy dużo nie rozmawialiśmy, ale widziałem, że mu zgłowy nie wychodzi rodzina, dzieciaki, matka.Mimo wszystko przezto, że musieliśmy się skupić na tym, co robimy, ze strachu przedgwardzistami, nie myślał bez przerwy o swoich i na pierwszy rzut okawydawał się spokojniejszy.Ja, widząc te wszystkie oddziały obywa-telskich poszukujące nas, czułem się dość niewyraznie, to prawda, aleteż nie pisnąłem ani słówka, bo gadanie na nic by się nie przydało.Ktowypił piwo, niechże pije i męty, i po sprawie; naturalnie, wobec tego,cośmy zrobili, mętów było niemało.Cała procesja myśli maszerowałami w środku, wiedziałem, że jeśli nas złapią, tym razem to będzieżycie lub śmierć: albo my, albo oni.322 Nie minęło wiele czasu i okazało się, że miałem rację.Jednej nocyw Sierra de Monegrell, w pobliżu Torre de Arcas, zatrzymaliśmy się naodpoczynek.Właśnie mieliśmy rozpakować plecaki, żeby rozbić obóz,kiedy usłyszeliśmy głosy w zaroślach.Popatrzyliśmy na siebie iFrancisco dał mi znak, żebym wziął broń do ręki.To zresztą nie byłopotrzebne, bo już miałem strzelbę odbezpieczoną i rzuciłem się naziemię, kryjąc się za skałką.On zrobił tak samo ze swym karabinemmaszynowym.Widać było cienie wielu mężczyzn, ale ich nie mogli-śmy dobrze rozpoznać, bo nie było ani promyka księżyca.Niedobrebyło to, żeśmy zaczęli rozpalać ognisko i nie mogliśmy go już w żadensposób zgasić.Zobaczyli żar i poszli prosto w naszą stronę.Kiedypodeszli bliżej, Francisco zaczął strzelać, a ja za nim.Nie mogliśmyczekać, aż się na nas rzucą, bo nie wiedzieliśmy nawet, ilu ich było.Nie udało nam się ich zaskoczyć, oni też strzelali do nas jak obłąkani.Cała góra była w chmurze od prochu i choć byliśmy na otwartym polu,zapach prochu wypełniał powietrze.Nagle usłyszałem cichą krótkąskargę, jakby rannego zwierzęcia. Trafili cię?Francisco powiedział mi, że tak, ale nie przestawał walić z kara-binu.Zastanowiłem się błyskawicznie, którędy moglibyśmy uciec, izaraz mi przyszło do głowy takie miejsce, gdzie nas nie będą szukać. Zmykamy stąd!  krzyknąłem do niego. Nie chcę zostawić moich rzeczy! Daj sobie spokój z rzeczami, jakoś sobie zorganizujemy inne!Możesz iść? Ranili mnie w ramię. To przesuń się w lewo, idz przede mną, ja cię będę osłaniał.Złapałem swój plecak i ruszyłem za nim.Trochę się uspokoiłem,jak zobaczyłem, że biegnie tak jak zwykle.Pędziłem za nim, od czasudo czasu się odwracałem i strzelałem, zdaje się, że w dobrym kie-runku, bo tamci nas nie gonili [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl