[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozpostarł go na podłodze przy kołysce.Gdy podniósł wzrok, w drzwiach stała Mary.Spojrzeli na siebie.Dotarła do niego prawda, jednocześnie przytłoczyły go ból i litość,jaką poczuł dla żony.Podszedł do niej, pragnąc ją przytulić, stwierdził jednak, że tylko zewszystkich sił ściska jej ramiona.Chciał coś powiedzieć, lecz nie mógł z siebie wydobyćsłowa.Mary wyrwała mu się i roztarła ramiona. Nie pozwoliłeś nam stąd wyjechać.I tylko dzięki mnie wszyscy żyjemy rzekła zpogardą.Jej spojrzenie stwardniało, smutek w oczach ustąpił miejsca czemuś, co w niczymnie przypominało miłości.Tego dnia po południu wyprowadziła się z ich wspólnej dotąd izby.Kupiła wąski sienniki umieściła go między posłaniami dzieci, tuż przy dywanie książąt z rodu Samanidów.70 Izba KasemaRob przez całą noc nie zmrużył oka.Czuł się bardzo dziwnie, jakby ziemia usunęła musię spod nóg i musiał odbyć długą drogę w powietrzu.Nic dziwnego, że ludzie w jegosytuacji zabijają matkę i dziecko, pomyślał, wiedział jednak, że Tom i Mary są bezpieczni wsąsiedniej izbie.Dręczyły go szalone myśli, ale nie był szalony.Rano poszedł do maristanu, lecz i tam nie wszystko było w porządku.Ibn Sina zabrał nawojnę czterech pielęgniarzy do dzwigania noszy i zbierania rannych, al-Dżuzdżani zaś nieznalazł jeszcze na ich miejsce nowych, którzy by odpowiadali jego wymaganiom.Pozostalipielęgniarze, mocno przepracowani, chodzili ponurzy, toteż Rob obszedł pacjentów nieczekając na pomocnika: tu i ówdzie przystawał, by doprowadzić do porządku coś, czegopielęgniarz nie zdążył dopatrzyć, obmywał rozpalone twarze i zwilżał wodą spragnionewyschłe wargi.W trakcie obchodu natknął się na Kasema ibn Sadiego, który jęcząc leżał z twarzą bladąjak serwatka.Podłoga przy nim zapaskudzona była wymiocinami.Stary wyznał, że gdypoczuł się zle, opuścił izbę przy kostnicy i położył się wśród chorych, wiedząc, że Rob goznajdzie podczas obchodu pacjentów.Jak się okazało, miał kilka ataków choroby wpoprzednim tygodniu. Dlaczego nic nie powiedziałeś?! obruszył się Rob. Panie, miałem wino.Piłem je i ból ustępował.Ale teraz wino już nie pomaga, hakimie,i ból jest nie do zniesienia.Gorączkował, lecz nie był rozpalony, brzuch miał obolały, ale miękki.Chwilami, gdychwytał go gwałtowniejszy ból, dyszał jak pies.Miał obłożony język i nieświeży oddech. Przygotuję ci napar. Niech was Allah błogosławi, panie.Rob udał się prosto do apteki.Rozpuścił w ulubionym czerwonym winie Kasema środkiuśmierzające i bang i pospieszył do pacjenta.W jego oczach widział lęk przed najgorszym,gdy starzec pił miksturę.Przez cienkie płócienne zasłony, które wisiały w otwartych oknach maristanu, dochodziłdo wnętrza rosnący gwar.Zaintrygowany Rob wyszedł w końcu przed szpital hałas brał się stąd, że całe miastowyległo na ulice pożegnać wojsko.Podążył za innymi na majdany.Armia była tak duża, że nie mieściła się na placach.Płynęła ulicami, zalewając całą centralną dzielnicę miasta.Liczyła nie setki, jak w wyprawiena Indie, lecz tysiące ludzi.Szły więc długie szeregi piechoty, jeszcze dłuższelekkozbrojnych, za nimi oszczepnicy, dalej lansjerzy na koniach i wreszcie zbrojna w mieczekawaleria na śmigłych konikach i wielbłądach.Nacisk tłumu był straszliwy, gwarogłuszający: głośne pożegnania, płacz i krzyki kobiet, sprośne żarty i rozkazy, słowapożegnania i otuchy.Rob, jakby płynął pod prąd fali, przepychał się do przodu wśród smrodu ludzkichwyziewów zmieszanych z odorem wielbłądziego potu i końskiego nawozu.Odblask słońca wpolerowanej zbroi oślepiał.Na czele kolumny szły słonie.Naliczył ich trzydzieści cztery szach zabierał więc wszystkie bojowe słonie.Nie zobaczył Ibn Siny.Pożegnał się z kilkoma idącymi z wojskiem medykami, Ibn Sinanatomiast ani sam nie przyszedł, ani nie wezwał Roba, co jasno wskazywało, że woli odejśćbez słów.W pochodzie szli także królewscy muzykanci.Jedni grali na długich złotych trąbkach,inni potrząsali srebrnymi dzwoneczkami, poprzedzając wielkiego słonia Zu, zbliżającego sięrozkołysanym krokiem.Mahut Marsza ubrany był na biało, szach zaś miał na sobie niebieskieszaty i czerwony turban, strój stosowny do wymarszu na wojnę.Tłum ryknął w uniesieniu na widok walecznego władcy.Gdy szach podniósł rękę wkrólewskim pozdrowieniu, wszyscy pojęli, że swemu ludowi obiecuje Gaznę.Rob patrzył nasztywny kark monarchy, który dla tłumu nie był w tej chwili Alą, lecz Kserksesem,Dariuszem i Cyrusem Wielkim uosobieniem wszystkich wielkich zdobywców. Jesteśmy czwórką przyjaciół.Jesteśmy czwórką przyjaciół." Robowi aż zakręciło sięw głowie, gdy pomyślał, ile miał okazji, aby z łatwością go zabić.Stał daleko w ludzkiejciżbie.Nawet gdyby się zdołał przepchać do przodu i rzucić na króla, ścięto by go w jednejchwili.Zawrócił.Nie został z innymi, by do końca obejrzeć paradny wymarsz ludzi idących pochwałę lub śmierć.Wyrwał się z tłumu i szedł przed siebie tak długo, aż znalazł się na brzeguZajendy, Rzeki %7łycia.Tam zdjął z palca pierścień z litego złota, dar od Ali za służbę wIndiach, i cisnął go w brunatną wodę.Z oddali niósł się przeciągły ryk tłumu, gdy Robzmierzał z powrotem do maristanu.Mikstura skutecznie oszołomiła Kasema, wyglądał jednak na ciężko chorego.Spojrzeniemiał bez wyrazu, twarz bladą i zapadłą.Dygotał, mimo że dzień był ciepły, Rob przykrył gowięc kocem.Wkrótce koc przesiąkł potem, a twarz starca płonęła od gorączki.Póznym popołudniem ból tak się wzmógł, że Kasem krzyknął, kiedy Rob dotknął jegobrzucha.W tej sytuacji postanowił zostać w maristanie i często podchodził do posłaniaKasema.Wieczorem zaczęła się agonia i wtedy przyszła też całkowita ulga.Przez jakiś czasstarzec oddychał spokojnie i równo, potem zasnął.Rob już dopuścił do siebie nadzieję, leczpo paru godzinach gorączka wróciła, ciało Kasema zapłonęło jeszcze mocniej, tętno stało sięszybkie i chwilami ledwie wyczuwalne.Miotał się na posłaniu i majaczył. Nuwas! wołał. Och, Nuwas.Przemawiał to do swego ojca, to do stryja imieniem Nili, to znów do owego Nuwasa.Rob ujął jego ręce i serce w nim zamarło.Nie puszczał ich, gdyż nic już nie mógł muteraz dać poza swoją obecnością i tą nędzną pociechą, jaką niesie dotknięcie drugiegoczłowieka.W końcu ciężki oddech po prostu zwolnił, a potem ustał.Kasem umarł, Rob zaśwciąż trzymał jego pokryte odciskami dłonie.Jedną rękę podłożył pod sękate kolana, drugą pod nagie kościste ramiona, zaniósł ciało dokostnicy, po czym wszedł do sąsiedniej izby [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl przylepto3.keep.pl
.Rozpostarł go na podłodze przy kołysce.Gdy podniósł wzrok, w drzwiach stała Mary.Spojrzeli na siebie.Dotarła do niego prawda, jednocześnie przytłoczyły go ból i litość,jaką poczuł dla żony.Podszedł do niej, pragnąc ją przytulić, stwierdził jednak, że tylko zewszystkich sił ściska jej ramiona.Chciał coś powiedzieć, lecz nie mógł z siebie wydobyćsłowa.Mary wyrwała mu się i roztarła ramiona. Nie pozwoliłeś nam stąd wyjechać.I tylko dzięki mnie wszyscy żyjemy rzekła zpogardą.Jej spojrzenie stwardniało, smutek w oczach ustąpił miejsca czemuś, co w niczymnie przypominało miłości.Tego dnia po południu wyprowadziła się z ich wspólnej dotąd izby.Kupiła wąski sienniki umieściła go między posłaniami dzieci, tuż przy dywanie książąt z rodu Samanidów.70 Izba KasemaRob przez całą noc nie zmrużył oka.Czuł się bardzo dziwnie, jakby ziemia usunęła musię spod nóg i musiał odbyć długą drogę w powietrzu.Nic dziwnego, że ludzie w jegosytuacji zabijają matkę i dziecko, pomyślał, wiedział jednak, że Tom i Mary są bezpieczni wsąsiedniej izbie.Dręczyły go szalone myśli, ale nie był szalony.Rano poszedł do maristanu, lecz i tam nie wszystko było w porządku.Ibn Sina zabrał nawojnę czterech pielęgniarzy do dzwigania noszy i zbierania rannych, al-Dżuzdżani zaś nieznalazł jeszcze na ich miejsce nowych, którzy by odpowiadali jego wymaganiom.Pozostalipielęgniarze, mocno przepracowani, chodzili ponurzy, toteż Rob obszedł pacjentów nieczekając na pomocnika: tu i ówdzie przystawał, by doprowadzić do porządku coś, czegopielęgniarz nie zdążył dopatrzyć, obmywał rozpalone twarze i zwilżał wodą spragnionewyschłe wargi.W trakcie obchodu natknął się na Kasema ibn Sadiego, który jęcząc leżał z twarzą bladąjak serwatka.Podłoga przy nim zapaskudzona była wymiocinami.Stary wyznał, że gdypoczuł się zle, opuścił izbę przy kostnicy i położył się wśród chorych, wiedząc, że Rob goznajdzie podczas obchodu pacjentów.Jak się okazało, miał kilka ataków choroby wpoprzednim tygodniu. Dlaczego nic nie powiedziałeś?! obruszył się Rob. Panie, miałem wino.Piłem je i ból ustępował.Ale teraz wino już nie pomaga, hakimie,i ból jest nie do zniesienia.Gorączkował, lecz nie był rozpalony, brzuch miał obolały, ale miękki.Chwilami, gdychwytał go gwałtowniejszy ból, dyszał jak pies.Miał obłożony język i nieświeży oddech. Przygotuję ci napar. Niech was Allah błogosławi, panie.Rob udał się prosto do apteki.Rozpuścił w ulubionym czerwonym winie Kasema środkiuśmierzające i bang i pospieszył do pacjenta.W jego oczach widział lęk przed najgorszym,gdy starzec pił miksturę.Przez cienkie płócienne zasłony, które wisiały w otwartych oknach maristanu, dochodziłdo wnętrza rosnący gwar.Zaintrygowany Rob wyszedł w końcu przed szpital hałas brał się stąd, że całe miastowyległo na ulice pożegnać wojsko.Podążył za innymi na majdany.Armia była tak duża, że nie mieściła się na placach.Płynęła ulicami, zalewając całą centralną dzielnicę miasta.Liczyła nie setki, jak w wyprawiena Indie, lecz tysiące ludzi.Szły więc długie szeregi piechoty, jeszcze dłuższelekkozbrojnych, za nimi oszczepnicy, dalej lansjerzy na koniach i wreszcie zbrojna w mieczekawaleria na śmigłych konikach i wielbłądach.Nacisk tłumu był straszliwy, gwarogłuszający: głośne pożegnania, płacz i krzyki kobiet, sprośne żarty i rozkazy, słowapożegnania i otuchy.Rob, jakby płynął pod prąd fali, przepychał się do przodu wśród smrodu ludzkichwyziewów zmieszanych z odorem wielbłądziego potu i końskiego nawozu.Odblask słońca wpolerowanej zbroi oślepiał.Na czele kolumny szły słonie.Naliczył ich trzydzieści cztery szach zabierał więc wszystkie bojowe słonie.Nie zobaczył Ibn Siny.Pożegnał się z kilkoma idącymi z wojskiem medykami, Ibn Sinanatomiast ani sam nie przyszedł, ani nie wezwał Roba, co jasno wskazywało, że woli odejśćbez słów.W pochodzie szli także królewscy muzykanci.Jedni grali na długich złotych trąbkach,inni potrząsali srebrnymi dzwoneczkami, poprzedzając wielkiego słonia Zu, zbliżającego sięrozkołysanym krokiem.Mahut Marsza ubrany był na biało, szach zaś miał na sobie niebieskieszaty i czerwony turban, strój stosowny do wymarszu na wojnę.Tłum ryknął w uniesieniu na widok walecznego władcy.Gdy szach podniósł rękę wkrólewskim pozdrowieniu, wszyscy pojęli, że swemu ludowi obiecuje Gaznę.Rob patrzył nasztywny kark monarchy, który dla tłumu nie był w tej chwili Alą, lecz Kserksesem,Dariuszem i Cyrusem Wielkim uosobieniem wszystkich wielkich zdobywców. Jesteśmy czwórką przyjaciół.Jesteśmy czwórką przyjaciół." Robowi aż zakręciło sięw głowie, gdy pomyślał, ile miał okazji, aby z łatwością go zabić.Stał daleko w ludzkiejciżbie.Nawet gdyby się zdołał przepchać do przodu i rzucić na króla, ścięto by go w jednejchwili.Zawrócił.Nie został z innymi, by do końca obejrzeć paradny wymarsz ludzi idących pochwałę lub śmierć.Wyrwał się z tłumu i szedł przed siebie tak długo, aż znalazł się na brzeguZajendy, Rzeki %7łycia.Tam zdjął z palca pierścień z litego złota, dar od Ali za służbę wIndiach, i cisnął go w brunatną wodę.Z oddali niósł się przeciągły ryk tłumu, gdy Robzmierzał z powrotem do maristanu.Mikstura skutecznie oszołomiła Kasema, wyglądał jednak na ciężko chorego.Spojrzeniemiał bez wyrazu, twarz bladą i zapadłą.Dygotał, mimo że dzień był ciepły, Rob przykrył gowięc kocem.Wkrótce koc przesiąkł potem, a twarz starca płonęła od gorączki.Póznym popołudniem ból tak się wzmógł, że Kasem krzyknął, kiedy Rob dotknął jegobrzucha.W tej sytuacji postanowił zostać w maristanie i często podchodził do posłaniaKasema.Wieczorem zaczęła się agonia i wtedy przyszła też całkowita ulga.Przez jakiś czasstarzec oddychał spokojnie i równo, potem zasnął.Rob już dopuścił do siebie nadzieję, leczpo paru godzinach gorączka wróciła, ciało Kasema zapłonęło jeszcze mocniej, tętno stało sięszybkie i chwilami ledwie wyczuwalne.Miotał się na posłaniu i majaczył. Nuwas! wołał. Och, Nuwas.Przemawiał to do swego ojca, to do stryja imieniem Nili, to znów do owego Nuwasa.Rob ujął jego ręce i serce w nim zamarło.Nie puszczał ich, gdyż nic już nie mógł muteraz dać poza swoją obecnością i tą nędzną pociechą, jaką niesie dotknięcie drugiegoczłowieka.W końcu ciężki oddech po prostu zwolnił, a potem ustał.Kasem umarł, Rob zaśwciąż trzymał jego pokryte odciskami dłonie.Jedną rękę podłożył pod sękate kolana, drugą pod nagie kościste ramiona, zaniósł ciało dokostnicy, po czym wszedł do sąsiedniej izby [ Pobierz całość w formacie PDF ]