[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Oczywiście! Nie mylisz się Janie.Kto namnaopowiadał o ośmiu milach wodospadów? Tom odparł Carr. Może i ja zgodził się potulnie Fast lecz tak przed laty informowanostryja i mnie. Podejrzewam wtrąciłem wesoło że po prostu nikt dotąd nie zmierzyłdługości bystrzyn, a może nawet i samej Rzeki Niedzwiedziej! Kto wie, kto wie? zastanowił się Karol. Wszystko możliwe, lecz chybaBuxton również mówił o ośmiu milach?. Bo nigdy tam nie był skomentował Piotr informację. Jestem tego pewien dodałem. Agent nie ma czasu na krajoznawczewycieczki.Ale ja przypominam sobie, że jeszcze ktoś inny, na samym początkuwyprawy, wspominał o tych ośmiu milach. Któż to taki? zdziwił się mój przyjaciel. Niejaki.Karol Gordon. Ja?!Gruchnęliśmy śmiechem.Ta zabawna historyjka była jednak poważnym ostrzeżeniem: nie ufać tutejszymobliczeniom odległości! Tym razem mylna odległość wyszła nam na dobre,kiedy indziej może spowodować mnóstwo kłopotów.Następnego ranka przyszło nam doświadczyć siły zwiększonego odtąd prądu.Dobry piechur bez wysiłku prześcignąłby nasze kanoe.Dwa dni minęły, nimoczom naszym ukazał się bezmiar Wielkiego Jeziora Niedzwiedziego.Brzegirzeki pobiegły w prawo i w lewo, a przed nami rozwarła się wodna dal aż kulinii horyzontu.W ten sposób znalezliśmy się w części jeziora zwanej odnogąlub ramieniem Keith.Ze zdumieniem ujrzałem przy piaszczystych łachach, na granicy lądu i wody,lodową szreń naniesioną przez fale, a dalej od brzegu.kawałki białej kry.Wydobyłem lornetkę sądząc, że mnie wzrok zawodzi.A jednak była to kra,najprawdziwsza kra w połowie lipca! Zanurzyłem dłoń w wodzie zgrabiała wciągu kilku sekund.Nie było więc ani słowa przesady w tym, co mówił GregoryBuxton.Najbardziej zahartowany człowiek nie wyżyłby w falach jeziora nawetkilkunastu minut.A przecież świeciło nad nami słońce pełnego lata, grzałoniezle, lecz jego ciepło nie potrafiło zneutralizować zimna promieniującego odgładkiej tafli akwenu.Również zadziwiająca okazała się przejrzystość wody.Podobnie jak na Niedzwiedziej, i tu dokładnie widziałem dno do głębokościkilkudziesięciu stóp oraz ryby przepływające nad tym dnem.Przybiliśmy dolewego brzegu Rzeki Niedzwiedziej.Wreszcie mogłem odpocząć i przyjrzeć siędokładniej zachodniemu pobrzeżu.Było na co patrzeć!Szczyty porastały szare pasma mchów, nieco niżej żółty pas liściastychkrzewów, jeszcze niżej jasna zieloność młodych świerków przekreślającapoprzecznymi liniami falisty teren.U stóp wzniesień ciągnął się ku wodzieciemny, prawie granatowy bór.A ta woda, trudno uwierzyć, błyszczała w słońcunajczystszym błękitem! Trzeba było dopiero nachylić się nad jej lustrem, bystwierdzić pomyłkę.Sądzę, że odbijała się w niej barwa bezchmurnego nieba.Miejscami, tuż na granicy lądu, prażyły się w słońcu spłachcie żółtych piasków,a miejscami lasy sięgały niemal jeziora.Mogło się wręcz wydawać, że drzewawyrastały z wody.Ku północy brzeg wił się pogmatwaną linią: zakola, zatoki,przylądki i półwyspy.Bliżej środka widniały, niczym wianki, okrągłe lubowalne wysepki porosłe trawą i białymi kwiatami.Wśród ciszy tak intensywnej,aż w uszach dzwoniło, delikatnie szumiała drobniutka fala, rozbijając się opłaski brzeg.Odłożyłem lornetkę, by głęboko odetchnąć powietrzem pełnym nieznanychwoni. Kolorowy świat zauważyłem. Przyznasz, Karolu, że nie częstooglądaliśmy tak piękne widoki.Kiwnął głową i również sięgnął po szkła.Nie po to jednak, aby podziwiaćprzyrodę, lecz by wypatrzyć jakiś ślad ludzkiej obecności. Tam leży Fort Franklin powiedział nie opuszczając lornetki cztery milestąd.Płynąć, czy nie płynąć? Oczywiście, że płynąć.O co ci chodzi, Karolu? O to, że znajdujemy się na otwartej przestrzeni i że będziemy na tejprzestrzeni przez cały czas.Widoczność jest znakomita, więc jeśli oni są w tejchwili w osadzie, dostrzegą nas szybciej niż my ich. Wydobądz mapę zaproponowałem i wysiądzmy na chwilę.Nie czekając, aż się wygramoli, pierwszy wyskoczyłem na brzeg. Możecie wyprostować nogi zawiadomiłem resztę, tkwiącą w łodzikilkanaście kroków od nas.Posłuchali ochoczo.Nic dziwnego.W kanoe albo sięklęczy, albo siedzi z podkurczonymi nogami.Nawet przywykły do takiejpozycji wioślarz po paru godzinach jazdy z radością wita każdą okazję dospaceru. Co się stało, szefie? zapytał Robert. Mamy tu biwakować? Krótki postój wyręczyłem w odpowiedzi Karola, po czym rozłożyliśmymapę na trawie i utkwiliśmy w niej nosami.Reszta towarzystwa otoczyła naskołem, nie wiedząc, o co chodzi.Wodząc palcem po zarysach brzegu zwróciłem Karolowi uwagę na niewielkązatoczkę.Według mapy leżała ona o niecałą milę od miejsca, w którympowinny się wznosić budowle osady Fort Franklin. Tu zakotwiczymy sugerowałem a jeden z nas uda się na zwiady.Zastanowił się, pokiwał głową: Pomysł dobry, spróbujemy.No, łapcie za wiosła!Ruszyliśmy.Podróż po jeziorze w porównaniu z przebijaniem się pod prądNiedzwiedziej była właściwie odpoczynkiem.Tym bardziej że co kilkanaścieminut Karol przerywał wiosłowanie, sięgał po mapę i lornetkę, abyzlokalizować cel naszej wędrówki.Bardzo więc marudnie posuwaliśmy się, leczponieważ najpowolniejsza nawet jazda doprowadza do mety, wpłynęliśmywreszcie do zatoczki głęboko wrzynającej się w ląd i tak wąskiej, że dwie łodziez trudem mogły się wyminąć.Oba brzegi porastał zwarty gąszcz krzewów.Byłato szczęśliwa okoliczność: nikt z zewnątrz nie mógł nas tu zauważyć, leczrównocześnie my sami czuliśmy się jak w ciemnej dziupli drzewa.Zarośla sięgały linii wody tak, że uniemożliwiały wyciągnięcie łodzi. A teraz odezwał się Karol, gdy wsparliśmy wiosła w bardzo płytkie dno ktoś musi zabawić się w tropiciela.Sądzę, Janie, że podołasz temu zadaniu? Ja?! zdziwiłem się. No pewnie, że podołam. Bo widzisz, Tom nie powinien iść.Jeśli tamci przebywają w forcie, możebyć rozpoznany.Co do mnie, to nie jestem pewien, czy również nie wpadłem imw oko [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl przylepto3.keep.pl
. Oczywiście! Nie mylisz się Janie.Kto namnaopowiadał o ośmiu milach wodospadów? Tom odparł Carr. Może i ja zgodził się potulnie Fast lecz tak przed laty informowanostryja i mnie. Podejrzewam wtrąciłem wesoło że po prostu nikt dotąd nie zmierzyłdługości bystrzyn, a może nawet i samej Rzeki Niedzwiedziej! Kto wie, kto wie? zastanowił się Karol. Wszystko możliwe, lecz chybaBuxton również mówił o ośmiu milach?. Bo nigdy tam nie był skomentował Piotr informację. Jestem tego pewien dodałem. Agent nie ma czasu na krajoznawczewycieczki.Ale ja przypominam sobie, że jeszcze ktoś inny, na samym początkuwyprawy, wspominał o tych ośmiu milach. Któż to taki? zdziwił się mój przyjaciel. Niejaki.Karol Gordon. Ja?!Gruchnęliśmy śmiechem.Ta zabawna historyjka była jednak poważnym ostrzeżeniem: nie ufać tutejszymobliczeniom odległości! Tym razem mylna odległość wyszła nam na dobre,kiedy indziej może spowodować mnóstwo kłopotów.Następnego ranka przyszło nam doświadczyć siły zwiększonego odtąd prądu.Dobry piechur bez wysiłku prześcignąłby nasze kanoe.Dwa dni minęły, nimoczom naszym ukazał się bezmiar Wielkiego Jeziora Niedzwiedziego.Brzegirzeki pobiegły w prawo i w lewo, a przed nami rozwarła się wodna dal aż kulinii horyzontu.W ten sposób znalezliśmy się w części jeziora zwanej odnogąlub ramieniem Keith.Ze zdumieniem ujrzałem przy piaszczystych łachach, na granicy lądu i wody,lodową szreń naniesioną przez fale, a dalej od brzegu.kawałki białej kry.Wydobyłem lornetkę sądząc, że mnie wzrok zawodzi.A jednak była to kra,najprawdziwsza kra w połowie lipca! Zanurzyłem dłoń w wodzie zgrabiała wciągu kilku sekund.Nie było więc ani słowa przesady w tym, co mówił GregoryBuxton.Najbardziej zahartowany człowiek nie wyżyłby w falach jeziora nawetkilkunastu minut.A przecież świeciło nad nami słońce pełnego lata, grzałoniezle, lecz jego ciepło nie potrafiło zneutralizować zimna promieniującego odgładkiej tafli akwenu.Również zadziwiająca okazała się przejrzystość wody.Podobnie jak na Niedzwiedziej, i tu dokładnie widziałem dno do głębokościkilkudziesięciu stóp oraz ryby przepływające nad tym dnem.Przybiliśmy dolewego brzegu Rzeki Niedzwiedziej.Wreszcie mogłem odpocząć i przyjrzeć siędokładniej zachodniemu pobrzeżu.Było na co patrzeć!Szczyty porastały szare pasma mchów, nieco niżej żółty pas liściastychkrzewów, jeszcze niżej jasna zieloność młodych świerków przekreślającapoprzecznymi liniami falisty teren.U stóp wzniesień ciągnął się ku wodzieciemny, prawie granatowy bór.A ta woda, trudno uwierzyć, błyszczała w słońcunajczystszym błękitem! Trzeba było dopiero nachylić się nad jej lustrem, bystwierdzić pomyłkę.Sądzę, że odbijała się w niej barwa bezchmurnego nieba.Miejscami, tuż na granicy lądu, prażyły się w słońcu spłachcie żółtych piasków,a miejscami lasy sięgały niemal jeziora.Mogło się wręcz wydawać, że drzewawyrastały z wody.Ku północy brzeg wił się pogmatwaną linią: zakola, zatoki,przylądki i półwyspy.Bliżej środka widniały, niczym wianki, okrągłe lubowalne wysepki porosłe trawą i białymi kwiatami.Wśród ciszy tak intensywnej,aż w uszach dzwoniło, delikatnie szumiała drobniutka fala, rozbijając się opłaski brzeg.Odłożyłem lornetkę, by głęboko odetchnąć powietrzem pełnym nieznanychwoni. Kolorowy świat zauważyłem. Przyznasz, Karolu, że nie częstooglądaliśmy tak piękne widoki.Kiwnął głową i również sięgnął po szkła.Nie po to jednak, aby podziwiaćprzyrodę, lecz by wypatrzyć jakiś ślad ludzkiej obecności. Tam leży Fort Franklin powiedział nie opuszczając lornetki cztery milestąd.Płynąć, czy nie płynąć? Oczywiście, że płynąć.O co ci chodzi, Karolu? O to, że znajdujemy się na otwartej przestrzeni i że będziemy na tejprzestrzeni przez cały czas.Widoczność jest znakomita, więc jeśli oni są w tejchwili w osadzie, dostrzegą nas szybciej niż my ich. Wydobądz mapę zaproponowałem i wysiądzmy na chwilę.Nie czekając, aż się wygramoli, pierwszy wyskoczyłem na brzeg. Możecie wyprostować nogi zawiadomiłem resztę, tkwiącą w łodzikilkanaście kroków od nas.Posłuchali ochoczo.Nic dziwnego.W kanoe albo sięklęczy, albo siedzi z podkurczonymi nogami.Nawet przywykły do takiejpozycji wioślarz po paru godzinach jazdy z radością wita każdą okazję dospaceru. Co się stało, szefie? zapytał Robert. Mamy tu biwakować? Krótki postój wyręczyłem w odpowiedzi Karola, po czym rozłożyliśmymapę na trawie i utkwiliśmy w niej nosami.Reszta towarzystwa otoczyła naskołem, nie wiedząc, o co chodzi.Wodząc palcem po zarysach brzegu zwróciłem Karolowi uwagę na niewielkązatoczkę.Według mapy leżała ona o niecałą milę od miejsca, w którympowinny się wznosić budowle osady Fort Franklin. Tu zakotwiczymy sugerowałem a jeden z nas uda się na zwiady.Zastanowił się, pokiwał głową: Pomysł dobry, spróbujemy.No, łapcie za wiosła!Ruszyliśmy.Podróż po jeziorze w porównaniu z przebijaniem się pod prądNiedzwiedziej była właściwie odpoczynkiem.Tym bardziej że co kilkanaścieminut Karol przerywał wiosłowanie, sięgał po mapę i lornetkę, abyzlokalizować cel naszej wędrówki.Bardzo więc marudnie posuwaliśmy się, leczponieważ najpowolniejsza nawet jazda doprowadza do mety, wpłynęliśmywreszcie do zatoczki głęboko wrzynającej się w ląd i tak wąskiej, że dwie łodziez trudem mogły się wyminąć.Oba brzegi porastał zwarty gąszcz krzewów.Byłato szczęśliwa okoliczność: nikt z zewnątrz nie mógł nas tu zauważyć, leczrównocześnie my sami czuliśmy się jak w ciemnej dziupli drzewa.Zarośla sięgały linii wody tak, że uniemożliwiały wyciągnięcie łodzi. A teraz odezwał się Karol, gdy wsparliśmy wiosła w bardzo płytkie dno ktoś musi zabawić się w tropiciela.Sądzę, Janie, że podołasz temu zadaniu? Ja?! zdziwiłem się. No pewnie, że podołam. Bo widzisz, Tom nie powinien iść.Jeśli tamci przebywają w forcie, możebyć rozpoznany.Co do mnie, to nie jestem pewien, czy również nie wpadłem imw oko [ Pobierz całość w formacie PDF ]