[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Jak miał mówić, kiedy z tamtą kręcił? Dopiero na jaw wyszło, kiedy żona zdzieckiem przyjechała.Akurat z pracy go wyrzucają.Tu jedna płacze, tu druga.Możesz sobie wyobrazić?Cyrk!Cubała kiwał głową.- Sekretareczka chodzi smutna, ale minie pół roku, rok! Będziemy widzieli.Na raziematkę Zawadzkiego prowadza pod rękę.Justynę rzeczywiście widywano ze staruszką, matką dyrektora.W sierpniu przyjechałana kilka tygodni - Zawadzki zabrał ją od sióstr.Justyna pomagała schodzić niedołężnejkobiecie z drugiego piętra, znosiła krzesło.Starowina lubiła siedzieć przed blokiem na słońcu.Zdejmowała pantofle i siedziała boso.Justyna przysiadła czasem obok na stołku.Rozmawiały.Staruszka opowiadała o swoim życiu.Pochodziła z niedużej wioski kołoWolborza.Tam urodził się Zawadzki.Ona nie miała męża, na służbach przed wojną.Ciężkie było życie.Z nieślubnym dzieckiem.- Jak przyszli Ruskie - mówiła - synekzostał działaczem w ZWM-ie.Robił w aparacie, potem na studia poszedł, skończył nauki,zrobili go dyrektorem.I po tych budowach zaczął latać.Wszystko własną pracą, sam jedenzdobył.Zdolny synek - powtarzała.- Zdolne dziecko.%7łeby jeszcze o Bogu nie zapominał!Kiedyś pomarszczoną starczą rękę położyła na dłoni Justyny: - A ty byś, córuś, niewyszła za mego synka?Justyna zaczęła się śmiać: - Proszę pani, ja mam zły charakter!Czytała starej kobiecie fragmenty z Przyjaciółki.Najczęściej powieść W Jezioranachdrukowaną w odcinkach.%7łal jej było matki dyrektora.Nie widziała dobrze, nie słyszała.Siedziała na krześle z bosymi stopami o skórze poznaczonej śladami po żylakach.Paznokcie powrastały w ciało na palcach.Godzinami czekała na powrót syna.AZawadzki często przychodził o szóstej, siódmej.Nigdy nie liczył godzin.Wtedy Justyna pomagała staruszce wejść na górę.Parzyłaherbatę, przynosiła ciasteczka.Kiedy syn wracał - wychodziła. Niedawno, w pustym gabinecie, po piętnastej, dyrektor obszedł biurko, stanął przednią i biorąc za ręce spojrzał w oczy: - Pani Justyno, czy pani wie, jak bardzo jestemwdzięczny za matkę?Speszyła się: - To normalne.Nie puszczał jej rąk.- Chciałem tyle powiedzieć.Oboje jesteśmy sami.Delikatnie oswobodziła ręce.Zaczęła wkładać do teczki korespondencję z biurkadyrektora.Ta rozmowa, w pustym gabinecie, to było wszystko, co się zdarzyło od wyjazduMichała.A ludzie już mówili: - Będziem widzieć.Minie pół roku, rok!- Ja jej nie lubiłem - powiedział Cubała.- Co jej przyszło z tego zamętu? Inżynierawyrzucili.- Każdy na ziemi szuka szczęścia - westchnął Zenek.- Mów - dopominał się Franek.- Co u ciebie?- U mnie? - Zgódka machnął ręką.- Lepiej ci powiem: małego sekretarza ochrzcili.- Jakiego sekretarza?- Nie wiesz? Zarzyckiemu urodził się syn.Ta nauczycielka, jego żona, ochrzciła.Akurat inspektor umarł, jak im dziecko przyszło na świat.Podobno w tajemnicy przed mężemchodziła do Lubczyny.Ksiądz Bielecki ochrzcił.Ludzie śmieją się teraz: partyjny, a syna ksiądz pokropił!- Zarzycki, to ten co na akademiach przemawia? - upewnił się Franek.- Ten sam.Przyjechał prawdziwy minister, wiesz?- Jaki minister?- Jak Boga szczerze kocham: prawdziwy.Przedwojenny.Widać, że klasa gość.Wysoki, siwy.I twarz niedzisiejsza: hrabia.- O kim mówisz?- Ojciec żony tego inżynierka, co od roku u inwestora pracuje.Do niej gruby Milewiczsię przystawia.Aadna kobieta.Franek nie mógł sobie przypomnieć.- Nie wiesz który? Z Radeckim się znali.- Szaryński! Skąd wiesz, że teść minister?- Ludzie opowiadali.Podobno przed wojną był w rządzie.Kilka razy go widziałem.Przystępny, uprzejmy.Nie tak jak ten pod baldachimem.Plotki krążące po budowie o ojcu Olgi dotarły do Szaryńskich.Olga uśmiała się -ubawiona powtórzyła ojcu.Rodzice przyjechali na sierpień do Lubczyny. - Cóż od nich chcesz, moja droga - powiedział ambasador.- Ludzie tęsknią doautentycznych ministrów, obdarzonych publicznym mandatem.Nie z bolszewickiejnominacji.Wprawdzie byłem tylko ambasadorem Rzeczypospolitej, ale do tej pory byłbymprawdopodobnie ministrem.Możesz nie prostować.- Mów, mów - poprosił Franek.- Opowiadaj.Twój klawisz zaraz przyjdzie.- Zasępiłsię.- Coś do śmiechu ci powiem: Kwiatek-komendant kazał wszystkie psy powystrzelać.Sam biegał z pistoletem.Jak do kaczek strzelali.Zaczęło się od psa pana Zdziśka-portiera.On, jak wiadomo, zawsze kundle trzymał.Jak obchodzili rewolucję - Lenina z dykty ustawili przed biurem.Masa drzewa i płótna na toposzła.Okna na pierwszym piętrze zasłaniał.Z drugiego brzegu było widać.W czapce, z rękąw kieszeni.Podobno z partii akurat przyjechali, wchodzą do bloku, a tu pies portiera nogępodnosi i buty Leninowi podlewa.Ci z partii od razu do dyrektora: - Co u was bezpańskie psyrobią?Jakie macie porządki? - Dyrektor za telefon i do Kwiatka.Pózniej przez kilka dnistrzelali.- Zenek westchnął.- Mówię ci, Franiu, istny cyrk! Po swoim psie pan Zdzisiekpłakał.Cubała śmiał się.- Lepiej ci powiem: Wojtanowski aresztował Zawadzkiego.- Nie mów! Ten gruby, z brzuchem?- Tak jest.Stary wracał od Centowicza.Nigdy piechotą nie chodzi.Strażnik nie znał twarzy.Wchodzi na most, a Wojtanowski do niego: stać, przepustka!Zawadzki nie miał, to Wojtanowski: nie przejdziesz, bratku!- Bratku, bratku! - przypomniał sobie Franek.- Tak go nazywaliśmy.Jak wiezlimkruszywo, otwierał zaporę i mówił: jedz, bratku!- Tak jest.Zawadzki do niego: jestem dyrektorem! A on: co mnie będziesz dyrektoremstraszył! Przepustki nie masz, nie przejedziesz, bratku! Zawadzki chciał przejść mimo, abratku za rękaw.Zaczęli się szarpać.W końcu Wojtanowski wtrącił starego do budki.Dyrektor mały, konus, a bratku wielki.Z brzuchem.I zawarł drzwi.- Ale numer! Nie podlewasz, Zeniu?- Jak Boga szczerze kocham.Akurat jechali z kruszywem.Zmieją się i mówią: wypuśćgo, to dyrektor! A Wojtanowski czerwony (zasapał się przez tę szarpaninę): zjeżdżajta!Dopiero Kwiatka zawiadomili.Komendant przyjechał i osobiście dyrektora uwolnił. - Ale numer, ale numer! - cieszył się Franek.- Podobno naganę z ostrzeżeniem dostał.Ludzie mówili, że go zwolnią, ale nie.Stoina moście, jak dawniej.Zmieli się z Wojtanowskiego-bratku.Nie słyszeli nawet, jak klawisz-koleżka otwierałza plecami drzwi.- Kochani, kończyć.Jeszcze dwie minutki!- Tak jest, szefie! - zerwał się Zenek.- Możem kończyć!Franek zaczął pakować nie zjedzone bułki.Schował paczkę Sportów.Dopił piwo z napoczętej butelki.Otarł rękawem usta.Wstali.Za oknami świeciło słońce.Jasna, wesoła świetlica - na ścianach koloroweplakaty, ażurowe firaneczki.I tylko to ubranie-wór na Franku, blada twarz.Zenek posmutniał.- Co u Goleniów? - spytał Cubała.- Kłócą się, jak dawniej?- Jasne.Ostatnio była heca: Goleń wybił drzwi do pokoju obok.- Nie mów.- Jak Boga szczerze kocham.Pokój stał pusty od miesiąca.Podobno dla urzędnikatrzymali.Goleń prosił, żeby mu pozwolili zająć.Matka Zosi mieszka z nimi od wiosny, dzieciak mały.Chodził, prosił, ale nie chcieli.Wtedy sam wziął murarza, wyjęli cegły i wstawili drzwi.Te drzwi też, podobno, nielegalniezdobył - z kotłowni przyniósł, czy skąd?Cubała śmiał się: - Daj spokój, czyste wariactwo.Drzwi kraść, ścianę rozbijać!- A co myślisz? Zawadzki z dwóch mieszkań ma jedno.Tak samo dziury w ścianiewybijali.- Legalnie.Co innego.- I tu ściana i tu! - obruszył się Zenek [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl