[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Byłem mniej więcej w połowie drogi, trzy minuty od wsi Zahutyń, kiedy, spojrzawszyodruchowo w lusterko nad przednią szybą, dostrzegłem czarną hybrydową hondę.Droga byłapusta i chociaż samochód trzymał się dwieście metrów ode mnie, widziałem go doskonale.Zwolniłem.Kierowca hybrydowej hondy zrobił to samo. No to jeszcze się upewnijmy - pomyślałem i zerknąłem na mapę spoczywającą nasiedzeniu dla pasażera.Kilometr za Zahutyniem była boczna droga idealnie nadająca się dotego, co chciałem zrobić.Skręciłem w lewo, na polną drogę między pastwiskami i jechałem powoli, czekając nareakcję kierowcy hondy.Tak jak się spodziewałem, podążył za mną. A teraz ostrożnie, Pawle - napominałem się w myślach. Inaczej ryba zerwie ci się zhaczyka.Według mapy boczna odnoga miała około kilometra długości.Potem zakręcała wlewo pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, biegła prosto przez jakieś dwieście metrów inawracała, znów pod kątem prostym, w kierunku głównej szosy, tworząc w ten sposóbprostokątny objazd, otoczony ze wszystkich stron niewielką odnogą Osławy, którą na mapiezaznaczono cienką niebieską linią.Pokonawszy mniej więcej dwie trzecie pierwszego z dłuższych boków, nacisnąłemczerwony przycisk, przełączający silnik wehikułu w tryb rajdowy, pozwalający mojejmaszynie z łatwością rozpędzić się do ponad dwustu kilometrów na godzinę.Zakręcając w lewo spojrzałem w lusterko nad przednią szybą.Honda była jakieś dwieście metrów za mną.Delikatnie przydusiłem nogą pedał gazu i szybko dotarłem dokolejnego zakrętu.Czarny samochód wjeżdżał właśnie na dwustumetrową prostą. Teraz! - pomyślałem, depcząc niemiłosiernie pedał gazu i zmieniając szybko biegi.Wehikuł błyskawicznie osiągnął prędkość stu kilometrów na godzinę.Pędził polną drogą,zostawiając za rufą dwie smugi beżowego kilwateru, które przesłaniały to, co działo się zamoim pojazdem.Trzy minuty pózniej, gdy wskazówka prędkościomierza dotknęła liczby170, a do wyjazdu na szosę zostało mi jakieś sto metrów, gwałtownie zwolniłem.Przystanąłem na poboczu polnej drogi, dziesięć metrów od szosy i, patrząc w lusterkoczekałem aż opadnie kurz.Minutę pózniej wiedziałem już, że plan się powiódł.Kierowca hondy zawrócił i jechał teraz w kierunku wyjazdu na szosę, którymwcześniej dostaliśmy się na prostokątny objazd otoczony rzeczką.Spokojnie włączyłem siędo ruchu na szosie, podjechałem dwieście metrów do przodu i stanąłem w poprzek wąskiej,polnej drogi, zagradzając wyjazd na główny trakt.Kierowca hondy zauważył mnie po kilkuminutach.Zatrzymał się, a potem zawrócił.Upewniwszy się, że dotarł do zakrętu, cofnąłem się do drugiego wyjazdu i czekałemspokojnie, aż pojawi się honda.Czarny, opływowy wóz nadjechał po pięciu minutach i znówsię zatrzymał.Wiedziałem, że kierowca  japończyka musiał zdać sobie właśnie sprawę z tego, coprzegapił wcześniej, zajęty podążaniem moim śladem.Otaczająca polną drogę rzeczkauniemożliwiała ucieczkę przez pastwiska, ja zaś kontrolowałem wyjazdy na szosę.Był wpułapce.Odetchnąłem z ulgą, kiedy, tak jak na to liczyłem, czarna honda ruszyła powoli wmoją stronę.Patrzyłem uważnie jak opływowy pojazd zbliża się i coraz wyrazniej widaćtwarze za przednią szybą.To byli  Studenci. Japończyk zatrzymał się wreszcie jakieś dwadzieścia pięć metrów od wehikułu.Poobu stronach uchyliły się drzwi, niczym skrzydła wielkiego kruka zrywającego się do lotu,stopy pasażerów pojazdu dotknęły zakurzonej drogi - oboje mieli na nogach sandały.Trzasnęli drzwiczkami i ruszyli w moją stronę.Z każdym ich krokiem z ziemipodnosiły się obłoczki kurzu.Pierwszy dotarł do wehikułu  Student.Oparł się ręką o dachmego pojazdu i spojrzał na mnie z góry.Na jego twarzy niepokój mieszał się z wyrazemniesłusznie oskarżonej niewinności.Przez chwilę patrzyłem mu prosto w oczy.- Chyba powinniśmy porozmawiać.- powiedziałem. Student nic na to nie odrzekł,ale skinął głową na zgodę.Wycofałem wehikuł, podjechałem kilka metrów do hondy, żeby dłużej nie blokować wyjazdu na drogę i zaparkowałem.Po dwóch minutach dołączyli domnie  Studenci.- Może siądziemy nad rzeczką? - zaproponowałem.Kolejne nieme potwierdzenie.Zająłem miejsce na wygiętym jak krzesło pniu buka.Pasażerowie hondy usiedli na trawie.Nie patrzyli na mnie, a ich twarze miały taki wyraz, jakby byli studentami, którzy nieprzygotowali się do egzaminu i ich jedyną odpowiedzią na kolejne pytania wykładowcy byłozawstydzone milczenie.- Przepraszamy, że pana śledziliśmy - odezwała się w końcu dziewczyna.- Przyjmuję przeprosiny - odparłem chłodno.- Ale bardziej interesuje mnie powód, dlaktórego to zrobiliście.Wymienili porozumiewawcze spojrzenia, westchnęli w tym samym momencie, apotem dziewczyna powiedziała:- Jesteśmy z Antkiem historykami i prowadzimy portal internetowy poświęconydziałalności bezpieki.Może pan o nim słyszał, nazywa się  Zakurzone teczki - spojrzała namnie pytająco.- Jeśli dobrze pamiętam - rzekłem, odtwarzając w pamięci mgliste wspomnienielektury jakiegoś artykułu - to jesteście czymś w rodzaju policyjnego  Archiwum X.- Zgadza się - włączył się do rozmowy chłopak.- Badamy z Kamilą sprawy, wktórych maczała palce komunistyczna służba bezpieczeństwa, a które dotychczas nie zostaływyjaśnione.- Nie bardzo rozumiem, jaki to ma związek z tym, że mnie śledziliście? Spojrzeli namnie, jakby nie wierzyli, że nie jestem w stanie zobaczyć powiązania.Ponieważ jednakmiałem nad nimi przewagę wynikającą z tego, że zdemaskowałem ich podchody,powstrzymali się od uszczypliwości.- Przyjechaliśmy do Zagórza, żeby zbadać okoliczności śmierci ojca StanisławaKozłowskiego - oświadczył Antek.- Nie po skarb? - zapytałem podejrzliwie.- Skarb? - zdziwiła się Kamila.- Nie znacie legendy o trzech mnichach?- Ma pan na myśli tę bajką którą tak ekscytują się harcerze.- zrozumiał wreszcieAntek.- Dowiedzieliśmy się o niej dopiero wczoraj.- Podsłuchując ich, kiedy rozmawiali w namiocie - dodałem z przekąsem.Odpowiedzią na zarzut było opuszczenie oczu i pełne wstydu milczenie.- Zostawmy to - machnąłem ręką.- Skąd w takim razie wiecie o śmierci ojca Stanisława? - dopytywałem się [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl