[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I Słonko była z tego faktu nader zadowolona.Kiedy już doszły na miejsce, było południe, a one obie były głodne i nie miałynic do jedzenia.Tak jak mówiła Słonko, po gospodarstwie została tylko podłogadomu i parę rozrzuconych przedmiotów.Stojący za domem kurnik zniknął, jeślinie liczyć dwóch słupków połączonych skłębioną drucianą siatką ozdobionąkleksem mięsa i pierza, gdzie wichura przecisnęła przez nią kurczaka.Kibel teżprzepadł, pozostał po nim jednak głęboki dół pełen cuchnących odchodów.Podwórze nie było już usiane rybami.Parę zostało, ale wyschły i obkurczyły sięna słońcu, a teraz śmierdziały jak jasna cholera.Co do reszty ryb, ich los byłoczywisty.W piachu podwórza pełno było tropów szopów praczy.Chyba każdyszop we wschodnim Teksasie zwalił się tu na bibkę z tańcami i hopsztosami przyświetle księżyca i muzyce świerszczy.W zagajniku nieopodal widać było strzępy tkanin, belki, splątane gałęzie.Pojawiła się nowa przesieka, gdzie tornado położyło pas drzew, a między dwomasponiewieranymi dębami tkwił wrak samochodu.Słonko, prawdę mówiąc, po przechadzce czuła się lepiej.Poruszanie sięprzychodziło jej z większą łatwością, jakby ktoś naoliwił jej trochę stawy, byłajednak zmęczona i miała chęć odpocząć.Siadły z córką na podłodze domu,rozejrzały się dokoła. Sama nie wiem, czego się spodziewałam przyznała Karen. Mówiłaśprzecież, że wszystko przepadło. Ano, złotko.Szlag wszystko trafił. Ależ mnie ssie z głodu. Możemy nazrywać jeżyn.Poszły więc nad strumień, gdzie gęsto płożyły się jeżyny, i zaczęły je zrywać,pojadając po drodze.Owoce były nagrzane, słodkie, a pędy ciągnęły się tuż nadziemią.Szukając jeżyn, obie czujnie wypatrywały węży.Po jakimś czasiewróciły do tej gołej podłogi chaty, usiadły sobie z brzegu i patrzyły na mijającydzień, a słońce przewaliło się wreszcieprzez południe i zaczęło się turlać ku drugiemu skrajowi nieba, niczym wielkakula staczająca się ze zbocza.Gdy Słonko poczuła się silniejsza, poszły sprawdzić, co z samochodem.Bezdwóch zdań szlag go trafił.Dokoła walały się akta Pete'a.Słonko zaczęła jezbierać. Mogą się przydać następnemu konstablowi stwierdziła.Karen teżzabrała się do zbierania papierów.Próbowały włożyćteczki z powrotem do drewnianej szafki, ale ta się już do niczego nie nadawała.Wobec tego wszystkie dokumenty, włącznie z tymi, które nie wysypały się zszafki, przełożyły do wraku samochodu.Była może druga po południu, kiedy znów poszły usiąść na podłodze chaty.Karen zaczęła śpiewać, może niekoniecznie z entuzjazmem, ale kiedy poprawiałsię jej humor, naprawdę brzmiało niezle. Faktycznie, jest dobra jak Sara Connor pomyślała Słonko. Nawet mniej nosowa".Po jakimś czasie dróżką wiodącą do domu nadjechała z grzechotemciężarówka.Słonko uniosła wzrok i zobaczyła, że za kierownicą siedzi teściowa. Babcia! krzyknęła Karen i rzuciła się na spotkanie samochodu. Uważaj, żebyś nie wpadła pod koła zawołała za nią Słonko.Ciężarówkazwolniła, zatrzymała się.Karen szarpnięciem otworzyła drzwi, objęła babcię,uściskała.Słonko podeszła do nich. Skąd wiedziałaś, że tu będziemy, Marilyn? A gdzie indziej mogłyście się podziać? Nie sądzicie, że czas wracać dodomu? No nie wiem, czy pan Jones będzie zachwycony. Złotko, jakby mnie kto pytał, nie ma już żadnego pana Jonesa.6Kiedy przyjechały do domu Marilyn, zwłoki wciąż leżały w koszu, okrytepatchworkową narzutą.Na co Karen oświadczyła: Chcę go zobaczyć. Myślałam, że nie chcesz zdziwiła się Słonko. Teraz chcę. Na pewno? spytała Marilyn. Nie.Ale chcę go zobaczyć. No dobra, malutka ustąpiła Marilyn. Połatałam go, na ile się dało.Teraz nie jest też ubrany.Ale zasypany lodem.Pokażę ci jego twarz.Marilyn ściągnęła narzutę, razem podniosły wieko kosza.Marilyn zgarnęła lódz twarzy Pete'a.Słonko zapatrzyła się na ranę po kuli, zaślepioną woskiem zeświecy.Marilyn uróżowała nieco policzki syna, musnęła jego wargi szminką,resztę twarzy upudrowała.Zrobiła to wszystko, nim obłożono go lodem, a tengruntownie zepsuł cały efekt.Zdaniem Słonka Pete wyglądał teraz tak, jakbyszykował się na rozmowę kwalifikacyjną w cyrku. Trochę przesadziłam przyznała teściowa. Ale wyglądał tak blado.Taki siny przy wargach.Lód to wszystko zepsuł.Wtedy jeszcze nie wiedziałam,że będzie w lodzie.Przed pogrzebem go poprawię. Zakryjcie go poprosiła Karen i na ślepo ruszyła ku werandzie.Ledwietam dotarła, zaczęła szlochać.Słonko skierowała się ku córce, ale Marilyn złapała ją za ramię. Przyda sięjej chwila samotności.Słonko kiwnęła głową.Marilyn nagarnęła lodu na twarz Pete'a, z pomocą Słonka nakryła koszwiekiem.Potem okryły go jeszcze narzutą.Słonko przełknęła nerwowo i spytała: Zdzierżysz mnie pod własnymdachem? Wiedząc, że to ja to zrobiłam? Chodz, córka.Siądziemy na ganku, pogadamy.Usiadły na nagrzanych schodkach przed domem.Miały stamtąd widok nakrzątających się przy robocie ludzi i zwierzęta.Słyszały wycie pił, szczególnieWielkiego Traka w Dużym Tartaku.Powietrze było przesycone żywiczną woniąświeżych trocin, czarnymi spalinami generatora i szarym dymem z pieców dosuszenia drewna.Przedzierające się przez drzewny pył i dym promienie słońcasprawiały, że powietrze nad tartakiem i znaczną częścią osady wydawało sięzielone, ale w miejscach, gdzie dymu było mniej, niektóre blaszane dachyodbłyski-wały w słońcu tak, że srebrzyste refleksy zmuszały Słonko do mrużeniaoczu.Napomniała się, że pan Jones był gdzieś niedaleko, pewnie zajmował siępapierkową robotą w Dużym Tartaku przy akompaniamencie wizgu piły.Ostatnimi czasy tym właśnie zajmował się najczęściej, znacznie rzadziej brał sięza ciężką pracę fizyczną, zwykle właśnieprzyjmował i zwalniał pracowników, doglądał dystrybucji gotowychproduktów.Cóż, pewnie sobie na to zapracował [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl przylepto3.keep.pl
.I Słonko była z tego faktu nader zadowolona.Kiedy już doszły na miejsce, było południe, a one obie były głodne i nie miałynic do jedzenia.Tak jak mówiła Słonko, po gospodarstwie została tylko podłogadomu i parę rozrzuconych przedmiotów.Stojący za domem kurnik zniknął, jeślinie liczyć dwóch słupków połączonych skłębioną drucianą siatką ozdobionąkleksem mięsa i pierza, gdzie wichura przecisnęła przez nią kurczaka.Kibel teżprzepadł, pozostał po nim jednak głęboki dół pełen cuchnących odchodów.Podwórze nie było już usiane rybami.Parę zostało, ale wyschły i obkurczyły sięna słońcu, a teraz śmierdziały jak jasna cholera.Co do reszty ryb, ich los byłoczywisty.W piachu podwórza pełno było tropów szopów praczy.Chyba każdyszop we wschodnim Teksasie zwalił się tu na bibkę z tańcami i hopsztosami przyświetle księżyca i muzyce świerszczy.W zagajniku nieopodal widać było strzępy tkanin, belki, splątane gałęzie.Pojawiła się nowa przesieka, gdzie tornado położyło pas drzew, a między dwomasponiewieranymi dębami tkwił wrak samochodu.Słonko, prawdę mówiąc, po przechadzce czuła się lepiej.Poruszanie sięprzychodziło jej z większą łatwością, jakby ktoś naoliwił jej trochę stawy, byłajednak zmęczona i miała chęć odpocząć.Siadły z córką na podłodze domu,rozejrzały się dokoła. Sama nie wiem, czego się spodziewałam przyznała Karen. Mówiłaśprzecież, że wszystko przepadło. Ano, złotko.Szlag wszystko trafił. Ależ mnie ssie z głodu. Możemy nazrywać jeżyn.Poszły więc nad strumień, gdzie gęsto płożyły się jeżyny, i zaczęły je zrywać,pojadając po drodze.Owoce były nagrzane, słodkie, a pędy ciągnęły się tuż nadziemią.Szukając jeżyn, obie czujnie wypatrywały węży.Po jakimś czasiewróciły do tej gołej podłogi chaty, usiadły sobie z brzegu i patrzyły na mijającydzień, a słońce przewaliło się wreszcieprzez południe i zaczęło się turlać ku drugiemu skrajowi nieba, niczym wielkakula staczająca się ze zbocza.Gdy Słonko poczuła się silniejsza, poszły sprawdzić, co z samochodem.Bezdwóch zdań szlag go trafił.Dokoła walały się akta Pete'a.Słonko zaczęła jezbierać. Mogą się przydać następnemu konstablowi stwierdziła.Karen teżzabrała się do zbierania papierów.Próbowały włożyćteczki z powrotem do drewnianej szafki, ale ta się już do niczego nie nadawała.Wobec tego wszystkie dokumenty, włącznie z tymi, które nie wysypały się zszafki, przełożyły do wraku samochodu.Była może druga po południu, kiedy znów poszły usiąść na podłodze chaty.Karen zaczęła śpiewać, może niekoniecznie z entuzjazmem, ale kiedy poprawiałsię jej humor, naprawdę brzmiało niezle. Faktycznie, jest dobra jak Sara Connor pomyślała Słonko. Nawet mniej nosowa".Po jakimś czasie dróżką wiodącą do domu nadjechała z grzechotemciężarówka.Słonko uniosła wzrok i zobaczyła, że za kierownicą siedzi teściowa. Babcia! krzyknęła Karen i rzuciła się na spotkanie samochodu. Uważaj, żebyś nie wpadła pod koła zawołała za nią Słonko.Ciężarówkazwolniła, zatrzymała się.Karen szarpnięciem otworzyła drzwi, objęła babcię,uściskała.Słonko podeszła do nich. Skąd wiedziałaś, że tu będziemy, Marilyn? A gdzie indziej mogłyście się podziać? Nie sądzicie, że czas wracać dodomu? No nie wiem, czy pan Jones będzie zachwycony. Złotko, jakby mnie kto pytał, nie ma już żadnego pana Jonesa.6Kiedy przyjechały do domu Marilyn, zwłoki wciąż leżały w koszu, okrytepatchworkową narzutą.Na co Karen oświadczyła: Chcę go zobaczyć. Myślałam, że nie chcesz zdziwiła się Słonko. Teraz chcę. Na pewno? spytała Marilyn. Nie.Ale chcę go zobaczyć. No dobra, malutka ustąpiła Marilyn. Połatałam go, na ile się dało.Teraz nie jest też ubrany.Ale zasypany lodem.Pokażę ci jego twarz.Marilyn ściągnęła narzutę, razem podniosły wieko kosza.Marilyn zgarnęła lódz twarzy Pete'a.Słonko zapatrzyła się na ranę po kuli, zaślepioną woskiem zeświecy.Marilyn uróżowała nieco policzki syna, musnęła jego wargi szminką,resztę twarzy upudrowała.Zrobiła to wszystko, nim obłożono go lodem, a tengruntownie zepsuł cały efekt.Zdaniem Słonka Pete wyglądał teraz tak, jakbyszykował się na rozmowę kwalifikacyjną w cyrku. Trochę przesadziłam przyznała teściowa. Ale wyglądał tak blado.Taki siny przy wargach.Lód to wszystko zepsuł.Wtedy jeszcze nie wiedziałam,że będzie w lodzie.Przed pogrzebem go poprawię. Zakryjcie go poprosiła Karen i na ślepo ruszyła ku werandzie.Ledwietam dotarła, zaczęła szlochać.Słonko skierowała się ku córce, ale Marilyn złapała ją za ramię. Przyda sięjej chwila samotności.Słonko kiwnęła głową.Marilyn nagarnęła lodu na twarz Pete'a, z pomocą Słonka nakryła koszwiekiem.Potem okryły go jeszcze narzutą.Słonko przełknęła nerwowo i spytała: Zdzierżysz mnie pod własnymdachem? Wiedząc, że to ja to zrobiłam? Chodz, córka.Siądziemy na ganku, pogadamy.Usiadły na nagrzanych schodkach przed domem.Miały stamtąd widok nakrzątających się przy robocie ludzi i zwierzęta.Słyszały wycie pił, szczególnieWielkiego Traka w Dużym Tartaku.Powietrze było przesycone żywiczną woniąświeżych trocin, czarnymi spalinami generatora i szarym dymem z pieców dosuszenia drewna.Przedzierające się przez drzewny pył i dym promienie słońcasprawiały, że powietrze nad tartakiem i znaczną częścią osady wydawało sięzielone, ale w miejscach, gdzie dymu było mniej, niektóre blaszane dachyodbłyski-wały w słońcu tak, że srebrzyste refleksy zmuszały Słonko do mrużeniaoczu.Napomniała się, że pan Jones był gdzieś niedaleko, pewnie zajmował siępapierkową robotą w Dużym Tartaku przy akompaniamencie wizgu piły.Ostatnimi czasy tym właśnie zajmował się najczęściej, znacznie rzadziej brał sięza ciężką pracę fizyczną, zwykle właśnieprzyjmował i zwalniał pracowników, doglądał dystrybucji gotowychproduktów.Cóż, pewnie sobie na to zapracował [ Pobierz całość w formacie PDF ]