[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Piotr lał ją wsiebie strugą, połykał ją zachłannie, aż do utraty oddechu.Wypił cały dzban, a jeszcze chciałz niego wycisnąć choć kropelkę, gniotąc rękami.W tej chwili poczuł, że jedną ręką niedotyka dzbana, lecz ręki tego, który go napoił.Chwycił tę rękę i przycisnął ją do ust.Ten ktośznieruchomiał, potem krzyknął.Ach, to dziewczyna.Po chwili drzwi zamknęły się cichutko.Piotr dyszał ciężko, jakby po ciężkiej pracy.Cudowna, błogosławiona słodycz wody krążyła w jego ciele jak żywa, szczęśliwa radość.Uśmiechnął się do życia i do siebie samego.Spał długo i mocno, jak ten co po ciężkiej ozdrowiał chorobie, a kiedy się zbudził,podniósł się szybko i chwyciwszy misę ze śledziami, cisnął ją z furią o drzwi.Hałas oznajmiłtemu domowi, że więzień postanowił umrzeć z głodu, ale nie z pragnienia.Został zapewneusłyszany, gdyż zaraz potem zjawiła się dziewczyna.Była blada, wzruszona i miała zaciśniętetwardo usta.Piotr uśmiechnął się do niej tak słodko i tak promieniście, że spuściła oczy. Dobra, dobra dziewczyno! mówił do niej szeptem.Potem, jak gdyby mu nagle przyszło coś na myśl, począł gwałtownie przeszukiwaćkieszenie; znalazł notatki, kartę wydaną mu przez kapitana okrętu, trochę drobnych pieniędzy.To na nic, to na nic! Wtem, sięgnąwszy do kieszeni na piersi, wydobył złoty kolczyk Fregaty.Ucieszył się stłumionym śmiechem.Zwrócił się do dziewczyny, ciekawie na niego patrzącej ipodał jej biedny, lecz w jasnej światłości dnia migotliwie lśniący klejnocik.Dotknął nimserca, potem podał go jej oznajmiając na migi, że to dla niej.Niech go sobie wezmie za dobreserce.Niech wezmie.Dziewczyna spojrzała na kolczyk roziskrzonym wzrokiem, chciała się zbliżyć, leczniewidocznym tylko ruchem zdradziła ten zamiar.Z kolczyka przeniosła spojrzenie na twarzPiotra i wtedy zaciśnięte twardo jej usta ułożyły się w uśmiech, jasny dziewczęcy uśmiech.Poruszyła głową na znak, że nie wezmie tego klejnotu.Piotr zaczął do niej przemawiać popolsku tkliwym, miękkim głosem.Znowu spojrzała na niego i zmarszczyła gwałtownie brwi,jakby głęboko coś rozważając.Uśmiech odleciał z jej ust, a twarz stała się poważna.Nagle,zdecydowanym, niemal szorstkim ruchem wyjęła klucz, otworzyła szeroko drzwi iprzenikliwym szeptem usiłowała mu coś wytłumaczyć, czego nie rozumiał.Pojął tylko z jejruchów, że ma się śpieszyć i uciekać.Blada była ze wzruszenia i z lęku.Piotr spojrzał na nią oczarowany.Chwycił jej rękę, wcisnął w nią kolczyk, uśmiechnął siępromieniście i jednym susem był za drzwiami.70XINie obejrzawszy się nawet uciekał tak skwapliwie, że na wyścigach zajęcy otrzymałbyzłoty medal.Zapomniał o tym, że jest osłabiony i wyczerpany; gnała go radość, że żyje, żejest wolny i że się nie dał pognębić.Biegł długo przez jakieś splątane zaułki ścieżek, ażwreszcie trafił na asfaltową szosę wijącą się wśród sosnowego lasu.Z prawej stronyprzeświecała zatoka, nad którą stały wille i domy, z lewej piętrzyły się ciemnoczerwonegranitowe skały.Z trzeciego zakrętu drogi ujrzał w oddali miasto.Po niedługim czasie ujrzałtramwaj i bez namysłu wskoczył do wozu zziajany, ciężko dysząc.Chciał zapłacić polskimipieniędzmi, co wzbudziło zainteresowanie w całym wozie i wywołało długie przemówieniekonduktora.Jakiś starszy pan, wyczytawszy nagłą rozpacz w oczach zmizerowanego chłopca,zapłacił za niego i usiłował rozmawiać z nim po fińsku.Piotr, bezradnie uśmiechnięty,próbował odpowiadać po polsku i po angielsku, tak że obaj doszli szybko do wniosku, żeporozumieją się wzajemnie dopiero za lat sto.Gdy Piotr ujrzał znajomy dworzec kolejowy, skłonił się uprzejmie i wyskoczył; stąd jużtrafi do portu.Wypocząwszy w tramwaju biegł szybko, pilnie bacząc, czy gdzie nie ujrzygroznego olbrzyma.Musiał być w mieście, jeśli go nie było w leśnym domku.Bezpieczniejednak dotarł do portu i niespokojnym wzrokiem szukał swojego statku.Wiadomo, że wąż naskale, ptak w powietrzu i statek na wodzie nie pozostawiają śladów.Nie było też śladu Torunia.Chłopiec siłą woli nakazał sobie spokój.Musi baczyć, aby nie uczynić czegośnierozważnego; posiada już nie byle jakie doświadczenie, stąpał już przez ciernie i przezzasadzki; zna ludzi dobrych i najlepszych, złych i najgorszych.Zapytał sam siebie powoli idobitnie: Co robi człowiek na obczyznie, bez pieniędzy, głodny i bez swojej winy pogrążony wniezwykłych kłopotach? Wiem odrzekł sam sobie. Idzie do posła swojej ojczyzny.Odpowiedz była tak prosta i rozsądna, że głośno się roześmiał.Zaczął krążyć po porcie iszukać kogoś mówiącego po angielsku.Trzeci z rzędu zagadnięty przez niego, agentokrętowy, wytłumaczył mu jasno, że skoro pójdzie na lewo piękną, zadrzewioną ulicą, podgórę wiodącą i minie dwie ulice boczne, znajdzie polskie poselstwo.Nie minęło pół godziny, gdy urzędnik poselstwa usłyszawszy jego nazwisko, zakrzyknął: Na Boga! Od pięciu dni szukamy pana i my, i policja.Chodzże pan ze mną!Pan poseł Rzeczypospolitej Polskiej słuchał w zdumieniu opowieści Piotra. Czyż to możliwe? Czyż to możliwe? powtarzał cicho.W głosie Piotra było jednak tyle jasnej, uczciwej szczerości, tyle głodnej i zbolałej prawdy,że musiał uwierzyć; obejrzał jego głowę i odkrył na niej ślad zakrzepłej krwi.Na twarzy posławidać było wzruszenie i wzburzony gniew zarazem. Odnalazłby pan ten dom? zapytał. Być może, że mógłbym odnalezć, lecz z trudnością.Uciekałem tak szybko, że się nieobejrzałem. Policja go znajdzie! rzekł poseł z oburzeniem.Piotr zamyślił się, potem powiedział nieśmiało: Panie pośle! Trochę pocierpiałem, nic mi się jednak nie stało.Ze mną to nic! Jeśli jednakpolicja znajdzie tego marynarza, on pomści się na dziewczynie.Nie wiem, kim ona jest, aleon ją zabije.Ona i tak będzie miała za swoje, ale może powie, że ja się wydarłem przemocą icała rzecz ujdzie jej na sucho.Mnie strasznie byłoby żal tej dobrej dziewczyny.Poseł zastanowił się. Może rozumujesz słusznie.Pomyślimy o tym wszystkim.Co ci jest, chłopcze? krzyknął nagle.71 Nie wiem szepnął Piotr z bladym, smutnym uśmiechem. To chyba z głodu.Widząc, że dygnitarz gwałtownie naciska guziczek dzwonka, dodał: Ja sobie może pójdę.Ja nie śmiem robić tyle kłopotu.Nikt go jednak nie słuchał.Nakarmiono go, wykąpano i oczyszczono.Nazajutrz, wyspany,świeży i radosny, stanął znowu przed posłem, uśmiechającym się do niego serdecznie. Musisz być, młodzieńcze, jakąś znakomitą osobą rzekł gdyż codziennie nadchodzątelegramy natarczywie o ciebie pytające.Jakiś kapitan Baren. Och, mój drogi kapitan! krzyknął Piotr. Niech będzie drogi kapitan Baren.Otóż zapowiada on swój przyjazd.Kto to taki? Mój opiekun.Muszę mu dać znać. Już zrobione, gdyż depeszowałem wczoraj jeszcze, że cenna zguba znalazła się, mocnoobjadłszy się solonych śledzi. Jaki pan dobry, jaki pan dobry! szepnął Piotr serdecznie.Poseł ogarnął go wzruszonym uśmiechem. %7ładna zasługa, chłopcze, żadna.Nacierpiałeś się, nie wiadomo czemu, a teraz musiszwracać czym prędzej.Jutro zawinie tu polski statek i na tym statku popłyniesz do Gdyni.Przez ten czas będziesz mieszkał u nas, a na ulicę będziesz wychodził jedynie wtowarzystwie.Drugi raz mógłbyś nie uciec.Po kilku dniach Piotr odpływał, serdecznie pożegnany.Dumny był i szczęśliwy; rozpierała go wewnętrzna radość, że nie uląkł się straszliwegoczłowieka [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl przylepto3.keep.pl
.Piotr lał ją wsiebie strugą, połykał ją zachłannie, aż do utraty oddechu.Wypił cały dzban, a jeszcze chciałz niego wycisnąć choć kropelkę, gniotąc rękami.W tej chwili poczuł, że jedną ręką niedotyka dzbana, lecz ręki tego, który go napoił.Chwycił tę rękę i przycisnął ją do ust.Ten ktośznieruchomiał, potem krzyknął.Ach, to dziewczyna.Po chwili drzwi zamknęły się cichutko.Piotr dyszał ciężko, jakby po ciężkiej pracy.Cudowna, błogosławiona słodycz wody krążyła w jego ciele jak żywa, szczęśliwa radość.Uśmiechnął się do życia i do siebie samego.Spał długo i mocno, jak ten co po ciężkiej ozdrowiał chorobie, a kiedy się zbudził,podniósł się szybko i chwyciwszy misę ze śledziami, cisnął ją z furią o drzwi.Hałas oznajmiłtemu domowi, że więzień postanowił umrzeć z głodu, ale nie z pragnienia.Został zapewneusłyszany, gdyż zaraz potem zjawiła się dziewczyna.Była blada, wzruszona i miała zaciśniętetwardo usta.Piotr uśmiechnął się do niej tak słodko i tak promieniście, że spuściła oczy. Dobra, dobra dziewczyno! mówił do niej szeptem.Potem, jak gdyby mu nagle przyszło coś na myśl, począł gwałtownie przeszukiwaćkieszenie; znalazł notatki, kartę wydaną mu przez kapitana okrętu, trochę drobnych pieniędzy.To na nic, to na nic! Wtem, sięgnąwszy do kieszeni na piersi, wydobył złoty kolczyk Fregaty.Ucieszył się stłumionym śmiechem.Zwrócił się do dziewczyny, ciekawie na niego patrzącej ipodał jej biedny, lecz w jasnej światłości dnia migotliwie lśniący klejnocik.Dotknął nimserca, potem podał go jej oznajmiając na migi, że to dla niej.Niech go sobie wezmie za dobreserce.Niech wezmie.Dziewczyna spojrzała na kolczyk roziskrzonym wzrokiem, chciała się zbliżyć, leczniewidocznym tylko ruchem zdradziła ten zamiar.Z kolczyka przeniosła spojrzenie na twarzPiotra i wtedy zaciśnięte twardo jej usta ułożyły się w uśmiech, jasny dziewczęcy uśmiech.Poruszyła głową na znak, że nie wezmie tego klejnotu.Piotr zaczął do niej przemawiać popolsku tkliwym, miękkim głosem.Znowu spojrzała na niego i zmarszczyła gwałtownie brwi,jakby głęboko coś rozważając.Uśmiech odleciał z jej ust, a twarz stała się poważna.Nagle,zdecydowanym, niemal szorstkim ruchem wyjęła klucz, otworzyła szeroko drzwi iprzenikliwym szeptem usiłowała mu coś wytłumaczyć, czego nie rozumiał.Pojął tylko z jejruchów, że ma się śpieszyć i uciekać.Blada była ze wzruszenia i z lęku.Piotr spojrzał na nią oczarowany.Chwycił jej rękę, wcisnął w nią kolczyk, uśmiechnął siępromieniście i jednym susem był za drzwiami.70XINie obejrzawszy się nawet uciekał tak skwapliwie, że na wyścigach zajęcy otrzymałbyzłoty medal.Zapomniał o tym, że jest osłabiony i wyczerpany; gnała go radość, że żyje, żejest wolny i że się nie dał pognębić.Biegł długo przez jakieś splątane zaułki ścieżek, ażwreszcie trafił na asfaltową szosę wijącą się wśród sosnowego lasu.Z prawej stronyprzeświecała zatoka, nad którą stały wille i domy, z lewej piętrzyły się ciemnoczerwonegranitowe skały.Z trzeciego zakrętu drogi ujrzał w oddali miasto.Po niedługim czasie ujrzałtramwaj i bez namysłu wskoczył do wozu zziajany, ciężko dysząc.Chciał zapłacić polskimipieniędzmi, co wzbudziło zainteresowanie w całym wozie i wywołało długie przemówieniekonduktora.Jakiś starszy pan, wyczytawszy nagłą rozpacz w oczach zmizerowanego chłopca,zapłacił za niego i usiłował rozmawiać z nim po fińsku.Piotr, bezradnie uśmiechnięty,próbował odpowiadać po polsku i po angielsku, tak że obaj doszli szybko do wniosku, żeporozumieją się wzajemnie dopiero za lat sto.Gdy Piotr ujrzał znajomy dworzec kolejowy, skłonił się uprzejmie i wyskoczył; stąd jużtrafi do portu.Wypocząwszy w tramwaju biegł szybko, pilnie bacząc, czy gdzie nie ujrzygroznego olbrzyma.Musiał być w mieście, jeśli go nie było w leśnym domku.Bezpieczniejednak dotarł do portu i niespokojnym wzrokiem szukał swojego statku.Wiadomo, że wąż naskale, ptak w powietrzu i statek na wodzie nie pozostawiają śladów.Nie było też śladu Torunia.Chłopiec siłą woli nakazał sobie spokój.Musi baczyć, aby nie uczynić czegośnierozważnego; posiada już nie byle jakie doświadczenie, stąpał już przez ciernie i przezzasadzki; zna ludzi dobrych i najlepszych, złych i najgorszych.Zapytał sam siebie powoli idobitnie: Co robi człowiek na obczyznie, bez pieniędzy, głodny i bez swojej winy pogrążony wniezwykłych kłopotach? Wiem odrzekł sam sobie. Idzie do posła swojej ojczyzny.Odpowiedz była tak prosta i rozsądna, że głośno się roześmiał.Zaczął krążyć po porcie iszukać kogoś mówiącego po angielsku.Trzeci z rzędu zagadnięty przez niego, agentokrętowy, wytłumaczył mu jasno, że skoro pójdzie na lewo piękną, zadrzewioną ulicą, podgórę wiodącą i minie dwie ulice boczne, znajdzie polskie poselstwo.Nie minęło pół godziny, gdy urzędnik poselstwa usłyszawszy jego nazwisko, zakrzyknął: Na Boga! Od pięciu dni szukamy pana i my, i policja.Chodzże pan ze mną!Pan poseł Rzeczypospolitej Polskiej słuchał w zdumieniu opowieści Piotra. Czyż to możliwe? Czyż to możliwe? powtarzał cicho.W głosie Piotra było jednak tyle jasnej, uczciwej szczerości, tyle głodnej i zbolałej prawdy,że musiał uwierzyć; obejrzał jego głowę i odkrył na niej ślad zakrzepłej krwi.Na twarzy posławidać było wzruszenie i wzburzony gniew zarazem. Odnalazłby pan ten dom? zapytał. Być może, że mógłbym odnalezć, lecz z trudnością.Uciekałem tak szybko, że się nieobejrzałem. Policja go znajdzie! rzekł poseł z oburzeniem.Piotr zamyślił się, potem powiedział nieśmiało: Panie pośle! Trochę pocierpiałem, nic mi się jednak nie stało.Ze mną to nic! Jeśli jednakpolicja znajdzie tego marynarza, on pomści się na dziewczynie.Nie wiem, kim ona jest, aleon ją zabije.Ona i tak będzie miała za swoje, ale może powie, że ja się wydarłem przemocą icała rzecz ujdzie jej na sucho.Mnie strasznie byłoby żal tej dobrej dziewczyny.Poseł zastanowił się. Może rozumujesz słusznie.Pomyślimy o tym wszystkim.Co ci jest, chłopcze? krzyknął nagle.71 Nie wiem szepnął Piotr z bladym, smutnym uśmiechem. To chyba z głodu.Widząc, że dygnitarz gwałtownie naciska guziczek dzwonka, dodał: Ja sobie może pójdę.Ja nie śmiem robić tyle kłopotu.Nikt go jednak nie słuchał.Nakarmiono go, wykąpano i oczyszczono.Nazajutrz, wyspany,świeży i radosny, stanął znowu przed posłem, uśmiechającym się do niego serdecznie. Musisz być, młodzieńcze, jakąś znakomitą osobą rzekł gdyż codziennie nadchodzątelegramy natarczywie o ciebie pytające.Jakiś kapitan Baren. Och, mój drogi kapitan! krzyknął Piotr. Niech będzie drogi kapitan Baren.Otóż zapowiada on swój przyjazd.Kto to taki? Mój opiekun.Muszę mu dać znać. Już zrobione, gdyż depeszowałem wczoraj jeszcze, że cenna zguba znalazła się, mocnoobjadłszy się solonych śledzi. Jaki pan dobry, jaki pan dobry! szepnął Piotr serdecznie.Poseł ogarnął go wzruszonym uśmiechem. %7ładna zasługa, chłopcze, żadna.Nacierpiałeś się, nie wiadomo czemu, a teraz musiszwracać czym prędzej.Jutro zawinie tu polski statek i na tym statku popłyniesz do Gdyni.Przez ten czas będziesz mieszkał u nas, a na ulicę będziesz wychodził jedynie wtowarzystwie.Drugi raz mógłbyś nie uciec.Po kilku dniach Piotr odpływał, serdecznie pożegnany.Dumny był i szczęśliwy; rozpierała go wewnętrzna radość, że nie uląkł się straszliwegoczłowieka [ Pobierz całość w formacie PDF ]