[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wszystkie zrobione były z rur, dużych mosiężnych płuczek i innychrupieci wygrzebanych przez papę w warsztacie.Ten zróżnicowany świat chrzęścił i przesuwał się z miejsca na miejsce, i nie można gobyło utrzymać w bezruchu, zupełnie jak prawdziwy świat.Czasami Quentin wyjmowałmoduły konstrukcyjne i daremnie usiłował zbudować choćby jedną rzecz, która by nie runęła,gdy tylko się odwróci.Podobnie jak ojciec miał jednak wrodzoną umiejętność dostrzegania struktury irozpoznawania konstrukcji.Jako dziecko rozebrał swój chwiejący się stolik nocny, po czymzłożył go i na nowo skleił.Kiedy stolik przestał się chwierutać, matka pomyślała, że podłogaw jego pokoju osiadła.Quentin obserwował z rozbawieniem, jak zafrasowana sprawdzała listwy podłogi.- Och, ty - powiedziała z dumą, gdy się przyznał.- Urodzony z ciebie budowniczy.Jestem tego pewna.Oznajmił, że chciałby zostać architektem, a matka popatrzyła na niego i na jej twarzynie było cienia wątpliwości.- Architektem z tytułem magistra - skorygowała.Odczuwając coraz silniejszą potrzebę ładu, bez końca oglądał każdy metalowyelement, jakby grał w szachy osobliwymi pionkami.Jeden błędny ruch i wszystko mogłorunąć - całe jego życie mogło wymknąć się spod kontroli. Nie pozwól, żeby runęło" - modliłsię w duchu.- Hej, Riconni! - zawołał Meyer Bratlemater z okrutnym uśmieszkiem na chudejtwarzy.Meyer należał do tego rodzaju miernot, co to z odległości się wyśmiewają, a potembiorą nogi za pas.- Niech twój stary lepiej sprzeda jak najprędzej jakąś zwariowaną rzezbę,bo wywalą was z mieszkania! - Meyer zanurkował w drzwi piekarni swoich rodziców.Quentin właśnie skręcał w ulicę naprzeciwko piekarni.Uczył się w bibliotece i taszczyłdo domu całą naręcz książek, żeby przygotowywać się do testu z fizyki.Spojrzał wzdłużulicy i zobaczył ze zgrozą, że ten irytujący mały skurwiel Meyer nie kłamał.Na chodnikuobok schodów do ich mieszkania piętrzyła się niewielka gromadka rzeczy - meble, rzezbypapy, ubrania, książki matki, naczynia kuchenne i coś tam jeszcze - wszystko to wyrzuconena ulicę jak śmieci.Wrzucił książki do kosza z jabłkami przed sklepem spożywczym i ruszył biegiem,wymijając na zatłoczonym chodniku przechodniów, śpieszących za swoimi popołudniowymisprawami.Ludzie odsuwali się na bok, ściskając kurczowo swój dobytek i rozglądając siępospiesznie za policjantem.Quentin miał teraz piętnaście lat, był muskularny, wysoki iwyglądał bardziej na mężczyznę niż na chłopca.Przerażał ich wyraz jego twarzy.Pani Silberstein, stara i zażywna, w jaskrawej domowej sukni w kwiaty z plamami od31SRzupy na fartuchu, trzymała straż przy ich dobytku, posługując się złożoną czarną parasolkąjako bronią.Matka wyświadczała tej starej kobiecie tysiące uprzejmości, opiekowała się niąw chorobie, przynosiła jedzenie, załatwiała sprawunki.Quentin też często jej pomagał.PaniSilberstein odpowiadała jego wyobrażeniom o tym, jaka powinna być babka.- Idzcie sobie, idzcie! - pokrzykiwała na trójkę krzepkich młodzieńców.Szczerzylizęby i wymachiwali pięściami, jakby się pojedynkując.- Jak śmiecie! - wrzasnęła.-Grzmotnę was, jeśli jeszcze coś rozbijecie! - Gipsowa kopia Picassowskiej Głowy kobietyleżała na bruku jak rozpołowiony melon z zakurzonymi białymi wnętrznościami.Quentin przyskoczył do tej trójki z głuchym pomrukiem wściekłości, wymachującpięściami.Dwaj młodzieńcy wylądowali na wznak na ziemi, jeden z zakrwawionym nosem, adrugi trzymając się za podbrzusze.Trzeci jednak trafił go pięścią w bok głowy i Quentin padłna kolana.Zanim znów przejrzał na oczy, wszyscy trzej młodzieńcy zniknęli, a paniSilberstein pochylona nad nim mówiła coś w jidysz i niespokojnie klepała go po twarzy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl przylepto3.keep.pl
.Wszystkie zrobione były z rur, dużych mosiężnych płuczek i innychrupieci wygrzebanych przez papę w warsztacie.Ten zróżnicowany świat chrzęścił i przesuwał się z miejsca na miejsce, i nie można gobyło utrzymać w bezruchu, zupełnie jak prawdziwy świat.Czasami Quentin wyjmowałmoduły konstrukcyjne i daremnie usiłował zbudować choćby jedną rzecz, która by nie runęła,gdy tylko się odwróci.Podobnie jak ojciec miał jednak wrodzoną umiejętność dostrzegania struktury irozpoznawania konstrukcji.Jako dziecko rozebrał swój chwiejący się stolik nocny, po czymzłożył go i na nowo skleił.Kiedy stolik przestał się chwierutać, matka pomyślała, że podłogaw jego pokoju osiadła.Quentin obserwował z rozbawieniem, jak zafrasowana sprawdzała listwy podłogi.- Och, ty - powiedziała z dumą, gdy się przyznał.- Urodzony z ciebie budowniczy.Jestem tego pewna.Oznajmił, że chciałby zostać architektem, a matka popatrzyła na niego i na jej twarzynie było cienia wątpliwości.- Architektem z tytułem magistra - skorygowała.Odczuwając coraz silniejszą potrzebę ładu, bez końca oglądał każdy metalowyelement, jakby grał w szachy osobliwymi pionkami.Jeden błędny ruch i wszystko mogłorunąć - całe jego życie mogło wymknąć się spod kontroli. Nie pozwól, żeby runęło" - modliłsię w duchu.- Hej, Riconni! - zawołał Meyer Bratlemater z okrutnym uśmieszkiem na chudejtwarzy.Meyer należał do tego rodzaju miernot, co to z odległości się wyśmiewają, a potembiorą nogi za pas.- Niech twój stary lepiej sprzeda jak najprędzej jakąś zwariowaną rzezbę,bo wywalą was z mieszkania! - Meyer zanurkował w drzwi piekarni swoich rodziców.Quentin właśnie skręcał w ulicę naprzeciwko piekarni.Uczył się w bibliotece i taszczyłdo domu całą naręcz książek, żeby przygotowywać się do testu z fizyki.Spojrzał wzdłużulicy i zobaczył ze zgrozą, że ten irytujący mały skurwiel Meyer nie kłamał.Na chodnikuobok schodów do ich mieszkania piętrzyła się niewielka gromadka rzeczy - meble, rzezbypapy, ubrania, książki matki, naczynia kuchenne i coś tam jeszcze - wszystko to wyrzuconena ulicę jak śmieci.Wrzucił książki do kosza z jabłkami przed sklepem spożywczym i ruszył biegiem,wymijając na zatłoczonym chodniku przechodniów, śpieszących za swoimi popołudniowymisprawami.Ludzie odsuwali się na bok, ściskając kurczowo swój dobytek i rozglądając siępospiesznie za policjantem.Quentin miał teraz piętnaście lat, był muskularny, wysoki iwyglądał bardziej na mężczyznę niż na chłopca.Przerażał ich wyraz jego twarzy.Pani Silberstein, stara i zażywna, w jaskrawej domowej sukni w kwiaty z plamami od31SRzupy na fartuchu, trzymała straż przy ich dobytku, posługując się złożoną czarną parasolkąjako bronią.Matka wyświadczała tej starej kobiecie tysiące uprzejmości, opiekowała się niąw chorobie, przynosiła jedzenie, załatwiała sprawunki.Quentin też często jej pomagał.PaniSilberstein odpowiadała jego wyobrażeniom o tym, jaka powinna być babka.- Idzcie sobie, idzcie! - pokrzykiwała na trójkę krzepkich młodzieńców.Szczerzylizęby i wymachiwali pięściami, jakby się pojedynkując.- Jak śmiecie! - wrzasnęła.-Grzmotnę was, jeśli jeszcze coś rozbijecie! - Gipsowa kopia Picassowskiej Głowy kobietyleżała na bruku jak rozpołowiony melon z zakurzonymi białymi wnętrznościami.Quentin przyskoczył do tej trójki z głuchym pomrukiem wściekłości, wymachującpięściami.Dwaj młodzieńcy wylądowali na wznak na ziemi, jeden z zakrwawionym nosem, adrugi trzymając się za podbrzusze.Trzeci jednak trafił go pięścią w bok głowy i Quentin padłna kolana.Zanim znów przejrzał na oczy, wszyscy trzej młodzieńcy zniknęli, a paniSilberstein pochylona nad nim mówiła coś w jidysz i niespokojnie klepała go po twarzy [ Pobierz całość w formacie PDF ]