[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chciałby tam iść.Chciałby iść na ten wiatr wiejący, na ten deszczsiekający, ot tak, jak stoi, w tej pacześnej koszulinie siwej, bez za-ścieżki, na piersiach rozwartej.Chciałby iść przytulić się do mokrejsierści, do kudłatego łba skomlącej psiny.- Kozyrek heto.Kozyrek zawywaje !- Chwedoś, Chwedoś Pyptiuk! - tłumaczy tymczasem sądowicoraz rezolutniej Benedyć.Jest on w tej chwili usposobiony jak naj-lepiej.Cóż tam gadali we wsi: Sąd! Sąd! Matka płakała, ojciec muna odchodnym coś ze trzy razy pięścią w kark wlepił z tej żałości,103 Maria Konopnickaa tu przecie nic strasznego! Nie biją, nie wymyślają, pięknie sobiesiedzą, spokojnie.A co o ser i o masło, to najmniej! A to i tego niewiedzą, jak się taki durny Chwedoś na przezwisko nazywa.Rozśmiał się w garść cicho, przebiegle, jak tylko Poleszuki śmiaćsię od małego umieją.Gdyby się wilczęta po lasach śmiały, musiały-by tak właśnie wyglądać, jak wyglądał w tej chwili Benedyć.Pan prezes wszakże niecierpliwić się zaczął.- To jakże?.Pomyłka?.A?.A gdy inkwirent brwi tylko podniósł i rozłożył dłonie:- Ty jak się nazywasz? - zwrócił się prezes nagle do błyskającegobiałkami rozweselonych oczu Benedycia.Chłopak był w siódmym niebie.Ta indagacja podobała mu sięcoraz bardziej.Wysunął się z gromadki i rzekł raznym głosem:- Tichobaj!Benedykt Huc, stoi w protokole! Cóż ty? A?.Benedyć o krok jeszcze posunął się dalej.Czuł się tak ośmielo-nym, tak spodufalonym z sądem, jakby sam do niego należał.- Neścior Syrycz, heto bat ko ! Huc taj Syrycz taj Neścior ! A żeBenedyć, taj Tichobaj, heto ja !Uderzył się drobną pięścią w kożuszynę rozchełstaną na piersiachi rzucił oczyma na prawo i na lewo, niezmiernie zadowolony w swejambicji.Gdzie inni! Stoją tam jak te cielęta w kojcu, a on tu sobie przedsamym stołem, przed samymi panami!Przełknął ślinę, wyprostował się, ręce po bokach puścił, a kolana i bosestopy mocno ścisnął, jako to widział u stojącego przy progu żołnierza.Pan prezes wzruszył z lekka ramionami.- To i jakże wołają ciebie ? Syrycz, Huc czy Tichobaj ? To i ojcutwemu Tichobaj? A?.Na chłopaka aż ognie biły z uciechy, że jeszcze tej paradzie niekoniec.To mu pochlebiało, to go napełniało dumą.104 NoweleW sali nastała cisza.Tymczasem w oczach pana adwokata błyskała jawna złośliwość.Zgarbił się na swoim stołku, głowę na ramię przechylił, o kolanołokieć oparł i skubał ciemną, rzadką bródkę.Dopiero kiedy prezydujący, straciwszy nadzieję dojścia doładu z indagowanym, zagłębił się zniechęcony w fotelu, wstałz wolna pan adwokat ze swojego stołka, a nie przestając skubaćrzadkiej bródki, skromnie spuścił oczy i rzekł suchym, obojęt-nym głosem:- Wysoki Sąd przyjąć zechce do swej wiadomości, że lud w tychokolicach nosi zazwyczaj więcej niż jedno nazwisko!Rzekł, podniósł nagle głowę i uderzywszy bystrym wzrokiemw samą twarz dzieciaka zapytał rubasznie, z chłopska:- A ciebia jak zowut z bat ka, hę?Chłopak jak na komendę obrócił się ku niemu.Jasny rumieniecwybił mu na liczko; coś bliskiego, coś swojskiego poczuł w tympytaniu.- Benedyć Huc! - odkrzyknął cienko a donośnie.- A w kancelaryi jak zapisali? - pytał dalej pan obrońca nie wy-chodząc z chłopskiego akcentu.- Benedyć Syrycz! - objaśnił natychmiast malec.- Dobre! - zawołał obrońca.- A we wsi jak drażniat ciebia ?- Benedyć Tichobaj! - huknął chłopak jak o staje drogi, rad, że sięwreszcie dokładnie dał zrozumieć.Pan prezes powstał, objął okiem zebranych, pomilczał chwilęi przystąpił do zreasumowania sprawy.Wszystkie spojrzeniazwróciły się teraz na niego.Był to młody jeszcze, wysoki, pięknybrunet, którego dorodna postać wybornie się prezentowała w ob-cisłym mundurze.Głowę miał postrzyżoną krótko, czoło głębokowrębione i cofnięte nieco, lekko garbaty nos o cienkich, rasowych,rozdymających się nad niewielkim wąsem nozdrzach, spojrzeniebystre i chłodne.105 Maria KonopnickaGłos jego był metaliczny, suchy nieco; wymowa dobitna, mocnoakcentowana.miała w sobie rytm ujarzmionego i powstrzymywa-nego pędu.Jedną ze szczupłych, długich rąk nerwowych założyłza mundur na piersiach, drugą czynił małe, wytworne poruszenia,dodające słowom jego niezwykłej precyzji i siły.Gruzinem być musiał lub Czerkiesem z rodu, przynajmniejwskazywały na to charakterystyczne rysy twarzy, piękne podłużneoko o ciemnej, jakby przygorzałej, powiece i matowa śniadość cery,która pod wpływem świateł palących się w sali nabrała ciepłych,południowych blasków.Był to jeden z tych mówców, którzy nad słuchaczami panują nie-odpartą siłą logiki i beznamiętności.Poczuli to panowie przysięgli od pierwszego słowa.Cały ichdyletantyzm zniknął gdzieś bez śladu, uwaga się zaostrzyła, sku-piły rozproszone myśli, pan Hieronim nawet zapomniał o ocze-kującym go u Froima szczupaku i wiście.A nie tylko poczuli siłętej wymowy, ale jej sprawność i jej szyk wojenny, który ich upo-rządkował wewnętrznie i karnością natchnął.Teraz byli naprawdęsędziami.Przede wszystkim sam fakt, sama istota czynu stanęłaprzed nimi oderwana od nazwisk, osób, miejsc i przedmiotów,prosta, wyrazista, naga.Spełnioną została kradzież [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl