[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ozzie odnosił jednak wrażenie, że trwało to większączęść popołudnia.Gdy tylko znalezli się pod osłoną gałęzi, śnieg stał się znacznie mniejdokuczliwy.Mimo to Ozzie nie odwiązał łączącego go z saniami sznura.- Za parę godzin rozbijemy obóz - zapowiedział.Miał szczerą nadzieję, że będą w stanie wędrować dłużej, ale ten świat po raz kolejnypokrzyżował im szyki.Zmęczyły go dwa dni przebijania się przez nieprzychylny teren,wiedział też, że Orion z pewnością nie wytrzyma już długo.Jeśli zaś chodzi o Tochee.Ktowie? Dzisiejszej nocy zatrzymają się na dłużej, co pozwoli im jutro wędrować przez całydzień.O tym, co wydarzy się pózniej, nie było sensu myśleć.Posuwał się wciąż naprzód, poruszając ciężkimi rękami i obolałymi nogami wpowolnym rytmie.Stopy miał już całkowicie odrętwiałe, zimno pozbawiło go czucia poniżejkostek.Jego wyobraznia tworzyła straszliwe wizje tego, co ujrzy, gdy zdejmie dziświeczorem buty.Dobrze chociaż, że teren opadał łagodnie przed nimi.Rzecz jasna, spotykalipo drodze wzgórki i wyniosłości, ale jazda nie sprawiała im większych trudności.Nie byłpewien, czy zdołałby się teraz wspiąć na wysoką górę.Znieg pokrywał tu ziemię grubsząwarstwą i trudno było zauważyć kamienie i pniaki.Kilkakrotnie musiał też strzepywać go zfutra, do którego się przylepiał. - Ozzie!Obejrzał się i zobaczył, że Orion wymachuje gorączkowo rękami.Co znowu się stało?Choć czuł się coraz bardziej podenerwowany, kazał Tochee zatrzymać sanie i podjechał dochłopaka.Orion zdjął gogle.- Jest wilgotny - zawołał.Zamiast nakrzyczeć na chłopaka i kazać mu włożyć gogle, Ozzie pochylił się kuniemu, by sprawdzić, o co chodzi.- Znieg - wyjaśnił Orion.- Topnieje.Jest tak ciepło, że topnieje.Warstwa lodu na goglach rzeczywiście zmieniła się w mokrą breję.Ozzie zdjął własnegogle i spojrzał w górę.Z zasnutego różowokoralową mgiełką nieba spadały milionyciemnych drobin.Kiedy dotykały jego odsłoniętej skóry, nie parzyły dotkliwie, tak jakpoprzednio.Były zimne, ale szybko zmieniały się w wodę i spływały w dół.Podjechał do najbliższego drzewa i walnął kijkiem w pień.Znieg osypał się na ziemię.Ozzie uderzał jeszcze kilka razy, aż wreszcie odsłoniła się kora.Prawdziwa, biologiczna kora.To było normalne, drewniane drzewo.Zaśmiał się z nutą histerii.Była w tym głupia ironia.Zmarzł tak bardzo, że nawet nie zauważył, kiedy temperatura wzrosła do nieszkodliwychdziesięciu stopni poniżej zera.Orion dotarł do niego i spojrzał z lękiem na odsłonięty fragment szorstkiej kory.- Udało nam się! - Zawołał Ozzie, obejmując chłopaka.- Kurwa, udało nam się!Opuściliśmy tamten skurwysyński świat.Jesteśmy wolni.Wolni, wolni, wolni!- Na pewno? Naprawdę uciekliśmy?- Tak, do cholery! Założę się o własną dupę! Uciekliśmy chłopcze, my dwaj.I Tocheeteż, oczywiście.Chodz, przekażemy mu dobre wieści.- Ale, Ozzie.- Orion uniósł wzrok.- Niebo nadal jest czerwone.- Hmm, masz rację.- Spojrzał w górę, mrużąc powieki.Było różowe, bardzo jasne,zwłaszcza jak na tę porę dnia.To znaczy, na tę porę dnia według jego zegara.Jeśli byli już nainnym świecie.- No, nie wiem.W Galaktyce nie brakuje czerwonych gwiazd.Podjechał do sań, wyciągnął zmięty pergamin i napisał:  Chyba nam się udało.Wytrzymasz jeszcze trochę?".JAK DAUGO BD %7łYA.Ozzie uniósł amulet przyjazni i przekonał się, że iskierka zniknęła niemal całkowicie.- Chyba w tę stronę - powiedział i ruszył naprzód.Właściwie nie przejmował się jużkierunkiem.Fizyczne warunki prawie się nie zmieniły, ale sama świadomość, że opuścili straszliwy świat Lodowej Cytadeli, pozwoliła mu wykrzesać z ciała dodatkową energię.Jakbym był wielorybem lodowym - pomyślał.Teraz, gdy wiedział już, czego szukać, znaki łatwo było zauważyć.Gruba warstwaśniegu, inne gatunki drzew o szkieletowych gałęziach rysujących się na tle wyrazniejaśniejszego nieba.Z każdym jardem wygląd otoczenia się zmieniał.Wkrótce ujrzeli rzadkiekępki trawy barwy henny wystające spod śniegu.Po drzewach biegały podobne do gryzonistworzonka.Kupki topniejącego śniegu spadały z gałęzi z cichym łoskotem.Robiło się corazcieplej.Zjeżdżali szybko w dół po stromym stoku.Las skończył się raptownie.Ozzie minął ostatnie drzewa i wyjechał na śnieżne poleusiane głazami oraz coraz rozleglejszymi połaciami pomarańczowej trawy.Znajdowali się wpołowie długości potężnej doliny w wysokich jak Alpy górach.Przed sobą mieli ciągnące sięna dwadzieścia mil w obie strony jezioro o cudownie przejrzystej wodzie.Na jego brzegachrosły drzewa, a na ich ciemnych gałęziach pojawiały się pierwsze pączki.Jakieś pół miliprzed nimi śnieg kończył się całkowicie.Po trawiastym polu płynęły setkiwczesnowiosennych strumyczków.Stoki po obu stronach porastał niemal ciągły las,oddzielający szerokim pasmem trawiastą dolinę od skalistych gór.Obejrzał się za siebie i pomyślał, że powinno wystarczyć pięć minut, by zjechać tu nanartach od skraju lasu.Im jednak zajęło to co najmniej kwadrans.Zza jednego z brzegówdoliny wyłaniało się jasne słońce.Ozzie wreszcie zrozumiał, dlaczego niebo było różowe.Przeszli z posępnego, czerwonobrązowego zmierzchu prosto w promienny świt.Zdjął powoli kaptur i uśmiechnął się szeroko.Coraz silniejsze promienie słońca grzałymu skórę. CZTERY%7ładna osiadła alfa nie miała imienia.Imiona były elementem systemu porozumiewania sięcałkowicie odmiennego od bezpośrednich połączeń nerwowych używanych przez ichgatunek.Rzecz jasna potrafiły jednak odróżniać poszczególnych przedstawicieli swegorodzaju.Każda osiadła alfa, nawet w postaci skupiska, była przede wszystkim indywidualnymosobnikiem.Ten czynnik wywodził się z terytorializmu charakterystycznego dla wczesnegookresu ich historii.Nim wynalazły maszyny, sojusze między nimi powstawały i rozpadały sięz przewidywalną regularnością.Nawet najbliższe związki łatwo zrywano, gdy tylko mogło toprzynieść korzyść.W owych czasach spory zawsze toczono o terytorium oraz zasoby -głównie wodę pitną i grunty orne [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl