[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Słuchaj, byłem szeryfem przez trzy lata, a mój ojciec przezdwadzieścia.Wiem, o czym mówię.Małżonkowie nie lubią,kiedy ktoś się wtrąca do ich kłótni.Z domu dobiegł ich kolejny krzyk, cichszy i bardziej bolesny.Grason zesztywniał; Kasey wiedziała, że walczy ze sobą.Onanie miała żadnych wątpliwości.- Nie wtrącaj się, skoro nie chcesz - oświadczyła.- Ja muszęsię przekonać, co się tam dzieje.- Jeśli to jej mąż, nikt ci nie podziękuje - uprzedził ją Grason,chwyciwszy cugle jej wierzchowca.Dziewczyna spojrzała mu prosto w oczy.- To mnie nie obchodzi.Nie odjadę, dopóki się nie dowiem,co się stało.- Dobrze, pojedziemy razem, ale jeśli to kłótnia, nie wtrącajsię do niej.To ty będziesz najbardziej poszkodowana.Kasey dobrze pamiętała, jak pewnego dnia chciała pogodzićkłócących się rodziców, a ci zaczęli wrzeszczeć na nią, zamiastna siebie.Nie zamierzała zwierzać się z tego Grasonowi. - Potrafię o siebie zadbać, nie pamiętasz?- Może, jeśli masz rewolwer w dłoni, ale zdaje się, że nieumiesz sobie poradzić, kiedy ktoś cię atakuje pięściami.Miała ochotę coś odpyskować, ale zacisnęła zęby i odczekałachwilę, po czym powiedziała szczerze:- Rozumiem.Jedzmy.Spięli konie ostrogami i ruszyli po skłonie wzgórza.Kiedyznalezli się blisko domu, chłopcy odwrócili się w ich stronę.Drzwi frontowe otworzyły się i wypadł z nich nieco starszy,może czternastoletni, chłopak.- Tato! Tato! - krzyczał.Kiedy ujrzał twarze przybyszów,znieruchomiał na najniższym schodku.Zatrzymali konie i stanęli tuż przy nim.Z otwartych drzwidobiegały żałosne jęki.Serce Kasey ścisnęło się strachem.Takobieta okrutnie cierpiała.- Myślałem, że to ojciec - powiedział chłopak ochrypłymgłosem.Jego wargi drżały, jakby miał się rozpłakać.W błękitnychoczach czaił się strach.- Co się stało, synu? - zagadnął Grason, odsuwając kapeluszz czoła.- Słyszeliśmy jakiś krzyk - dodała Kasey z nutą niepokoju.Chłopiec zerknął w stronę domu.- Mama rodzi.Coś się stało.Nie wiem co.Dan jest z nią,ale nie chce mnie wpuścić do pokoju.- Kto to jest Dan? - spytała Kasey łagodnie.- To mój starszy brat.Tata pojechał wczoraj do miasta, żebysprzedać skóry.Pewnie wróci dopiero jutro albo pojutrze.Mamiecoś się stało, ale nie wiemy, co robić.Grason spojrzał na swoją towarzyszkę.- Znasz się na przyjmowaniu porodów?- Nnnie.A.ty?- Też nie.- Proszę pani, z mamą jest naprawdę niedobrze.Krzyczy odkilku godzin.- Głos chłopca zadrżał, a jego grdyka poruszyłasię konwulsyjnie. - Jak masz na imię, synu? - spytał Grason.- Ar.Arnold.- Głos mu się załamał.- Arnold Nolan.Po-możecie mojej mamie?- Zobaczymy, co da się zrobić - oznajmiła Kasey, zeskakującz konia.Zarzuciła wodze na balustradę wokół ganku.- Wejdzcie.Pokażę wam, gdzie mama leży.- Arnold wbiegłpo schodach i zatrzymał się przy dwóch umorusanych brzdą-cach.- Powiedziałem chyba, że macie się bawić.Ale już!Chłopcy pisnęli z udawanym strachem i śmignęli po schod-kach.Kasey bezskutecznie usiłowała opanować narastający strach.Czuła, że żołądek skacze jak oszalały polny konik.Miała ochotęchwycić Grasona za rękę, ale zanadto się obawiała, że ją ode-pchnie, żeby sobie na to pozwolić.A choć w kwestii odbieraniaporodów był tak samo niedoświadczony, jak ona, w jego towa-rzystwie czuła się znacznie pewniej.- Codziennie rodzi się jakieś dziecko - rzuciła, starając sięzachować lekki ton.- Wiem.- Jeszcze nigdy nie byłam przy porodzie, ale podobno tozupełnie normalne, że kobieta krzyczy.- Wiem - powtórzył Grason.- A skoro ta kobieta już parę razy rodziła, na pewno nampowie, co mamy robić.- Wiem, wiem.- Zatrzymał się przed drzwiami i położył rękęna ramieniu Kasey.- Przestań się tak denerwować.- Wcale się nie denerwuję- skłamała i oblizała nerwowowargi.- Właśnie, że się denerwujesz.Ja też.Dziewczyna zamrugała, zdumiona tą szczerością.- Tak?- Oboje pakujemy się w coś, o czym nie mamy bladegopojęcia.Musimy się denerwować.Jego łagodny głos, pewna ręka i uśmiech sprawiły, że Kaseyznowu zaczęła myśleć.On nie zostawi jej samej; zostanie z nią i pomoże jej stawić czoło wszystkiemu, co czekało po tamtejstrome drzwi.Uśmiechnęła się z ulgą.- Tak już lepiej - rzekł Grason.Aagodnie uścisnął ramię dziewczyny.Nawet pocałunek niesprawiłby jej tyle radości.Poszli za chłopcem do dużej izby.Po jednej stronie, przykominku, stały trzy krzesła i parę stołków, po drugiej ujrzelikuchenny stół z ławami i kaflową kuchnię.- Jest tutaj - powiedział Arnold.Odgarnął wiszącą w drzwiachspłowiała czerwoną zasłonę.Kasey weszła do ciasnej alkowy bez okna.W twarz uderzy-ło gorące, nieświeże powietrze.Młody chłopak klęczał napodłodze przy łóżku, ściskając dłoń śmiertelnie bladej kobiety.Od pierwszego spojrzenia było wiadomo, że poród nie jestnormalny.Rodząca kobieta miała zupełnie białe policzki i usta; jejjasnobłękitne oczy błyszczały jak kwarc.Na dłoniach widniałyzaczerwienione smugi i ślady zębów.Pot lśnił na jej czolei górnej wardze, ciemne włosy były posklejane.Kasey czując, że strach chwyta ją za gardło, instynktowniechwyciła Grasona za rękę.Uścisnął ją krzepiąco.- Myśleliśmy, że to tata! - Młodzieniec puścił dłoń matkii wstał.Był pewnie o rok starszy od Arnolda; miał takie samejak brat smutne błękitne oczy.- Dzie.cko nie.chce wyjść.- wyszeptała słabo kobieta.-Pomóżcie.- Wyciągnęła rękę ku Kasey [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl