[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.my to zrobiliśmy.Na łące w pobliżu Lynton.Zwiecił księżyc.Została ze mną dorana.Była dziewicą, Con.- Naprawdę? - Connor popatrzył na brata ze zdziwieniem.Jack nie należał domężczyzn chełpiących się swoimi podbojami, lecz nie był również przesadniepowściągliwy.W tej chwili jednak nie wyglądał ani dumnie, ani skromnie.Byłwzruszony i zakłopotany.- Nie powiesz mi chyba, że się w niej zakochałeś? - odezwał się Connor miękko.- Miłość - parsknął Jack, lecz oczy miał niespokojne - niezły dowcip, naprawdęśmieszny.Ja i miłość.Rzeczywiście.125SR- Dobrze, dobrze, więc jaka była?- Nie mów tak - Jack usiadł gwałtownie.Krew napłynęła mu do popielatejtwarzy, tak że przez chwilę wyglądał jak zdrowy człowiek.- Ona nie jest taka, Con,więc przestań.- W porządku.- Ona jest inna, rozumiesz?- Tak.Jack, zakłopotany, odwrócił głowę.Wyciągnął się na łóżku w niedbałej pozie,usiłując ukryć podniecenie i wyglądać tak, jakby wcale nie zależało mu na SidonyTimms.- Opowiedz mi, jak spędziłeś popołudnie z piękną panną Deene.Nie chcąc odpowiedzieć, Connor udał zainteresowanie otrzymanąkorespondencją i rozciął kopertę.- No i co? Co napisali? - zapytał Jack.- Chcą mnie - Connor podniósł wzrok, oszołomiony.- Co chcą?- Chcą, żebym wrócił do Londynu i pracował dla nich.- A niech to diabli!- Ustawa Shaversa nie zostanie zgłoszona w tej sesji, więc moje sprawozdanieokazało się niepotrzebne.Chcą, bym wrócił i pisał dla nich przemówienia.- Do Londynu, powiadasz?- Przemówienia dla Shaversa, dla klubów robotniczych, artykuły i ogłoszenia, ibędą mi płacić za namawianie do głosowania na nich.- Och, Con.To wymarzona robota dla ciebie.- Tak.To było rozwiązanie jego problemów.Tak niespodziewane, że wcześniej nawet onim nie pomyślał.Dotychczasowa kariera zawodowa kończyła się wraz ze złożeniem126SRzamówionego sprawozdania na temat kolejnej kopalni.Nie pozwalało to zaplanowaćprzyszłości dalej niż do ostatniego dnia w wyznaczonej kopalni.Czuł się tak, jakgdyby życie zatrzymało się od śmierci adwokata Falmoutha, do którego został oddanyna naukę jako urzędnik.Teraz więz została odnowiona, postęp był widoczny imożliwy.Powinien odczuwać ulgę, radość, lecz czuł w duszy ciężar, którego nieprzewidział.Cena, jaką przyszło mu zapłacić za odzyskanie życia, była bardzo wysoka.- Będę musiał pojechać - Connor zwrócił się do brata.- Oczywiście, że musisz.Kiedy?- Zaraz.Chcą mnie widzieć natychmiast.Jedziesz ze mną, oczywiście?Jack z zainteresowaniem przyglądał się fałdkom, które układał na kolanie swoichstarych sztruksowych spodni.- Nie wiem, Con.Nie umiem powiedzieć.Muszę się zastanowić.- 10 -W piątek zanosiło się na deszcz.Zrozpaczona Sophie obserwowała przezoszklone drzwi werandy ciemne, szare chmury napływające z południa.Wiatr znadkanału zwykle zwiastował burzę.Jeżeli będzie padało, Jack nie przyjdzie.Płatki róż zaśmiecały taras, różowe, w kolorze kości słoniowej, koralowe ikrwistoczerwone, ślizgały się po kamieniach, wirowały jak szalone na wietrze.Wierzchołki drzew kołysały się, a ptaki wyśpiewywały niespokojną pieśń ostrzeżenia,jak zwykły to czynić przed burzą.Sophie spoglądała na swoje odbicie w lustrze.Pusteoczy, blade policzki. Kim jesteś?" - pytała.Ledwie rozpoznawała własną twarz.Wyglądała jak ktoś zupełnie obcy.Musi przyjść.Nie mogli tak po prostu się rozstać, to była ich ostatnia szansa.Podzisiejszym dniu jej życie stanie się takim, jakim było do tej pory.Normalne.Będziespotykała Jacka każdego dnia w kopalni.Dziś wszystko zakończą - jeżeli przyjdzie - a127SRjutro zaprosi gości na herbatę, w niedzielę pójdzie do kościoła, a w poniedziałek wrócido Guelder.I co potem?Nie znalazła odpowiedzi.Wiedziała tylko, że Jack musi przyjść, musi.WujEustace nie obraził go wczoraj słowami, nie musiał.Swoim sposobem bycia wyraziłdezaprobatę i niesmak.Wiedziała, jak musiał czuć się Jack, i to ją bolało.Zdążyła gopoznać, rozumiała go tak dobrze jak siebie.Pragnęła go zobaczyć i powiedzieć mu, żeopinia innych jest bez znaczenia.Ona, Sophie, nie była taka jak wuj, nic się niezmieniło, ciągle jeszcze mogli.ciągle jeszcze mogli.- O Boże - mamrotała, przyciskając policzek do chłodnej szyby.Otworzyła drzwii pozwoliła, by wiatr pachnący deszczem dął jej w twarz.- O Boże - wyszeptała zzamkniętymi oczami, a podmuch porwał jej słowa i zabrał ze sobą.Około południa wiatr ucichł.Chmury statecznie płynęły po niebie.O drugiejwyszło słońce.Była piąta, a Jack ciągle nie nadchodził.- Nie przyjdzie - wyszeptała w dłonie, którymi zakryła twarz.Spacerowała poogrodzie i nie chciała, by Maris lub pani Bolton zobaczyły, że mówi do siebie.Jejumysł był zbyt przeciążony zmartwieniami i wypowiadanie na głos dręczących jąmyśli przynosiło niewielką ulgę.- Może w ten sposób ludzie wariują? - szeptała w dłonie.Co się z nią działo?Szaleńczo pragnęła go zobaczyć i nawet nie wiedziała, dlaczego.Pozornie nic się niezmieniło.Zostali przyłapani i ich popołudnia musiały się skończyć.Odczuwałatajemniczy, nieuzasadniony lęk, że go traci.Wiedziała, że nie potrafi stawić czołaprawdzie, że utrata Jacka będzie ją bardzo wiele kosztować.Usłyszała kroki na tarasie.Zbyt zalękniona, by mieć nadzieję, powoli odwróciłasię w stronę domu, starając się opanować.To był Jack.Stał na najwyższym stopniu, obserwując ją.Serce zabiło jej w piersijak ptak zrywający się do lotu.Za pózno na ostrożność czy refleksje.Wszystko, co go128SRdotyczyło, było dla niej piękne, i wszystko się teraz rozpadało.Mimo to nie umiałapowstrzymać szczęśliwego, wdzięcznego uśmiechu, który był jak otwarta dłoń lubświeca w oknie, ciepłym blaskiem zapraszająca do środka.Jack uśmiechnął się smutno.Zlekceważyła to i pobiegła w jego kierunku,spotykając się z nim w pół drogi [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl przylepto3.keep.pl
.my to zrobiliśmy.Na łące w pobliżu Lynton.Zwiecił księżyc.Została ze mną dorana.Była dziewicą, Con.- Naprawdę? - Connor popatrzył na brata ze zdziwieniem.Jack nie należał domężczyzn chełpiących się swoimi podbojami, lecz nie był również przesadniepowściągliwy.W tej chwili jednak nie wyglądał ani dumnie, ani skromnie.Byłwzruszony i zakłopotany.- Nie powiesz mi chyba, że się w niej zakochałeś? - odezwał się Connor miękko.- Miłość - parsknął Jack, lecz oczy miał niespokojne - niezły dowcip, naprawdęśmieszny.Ja i miłość.Rzeczywiście.125SR- Dobrze, dobrze, więc jaka była?- Nie mów tak - Jack usiadł gwałtownie.Krew napłynęła mu do popielatejtwarzy, tak że przez chwilę wyglądał jak zdrowy człowiek.- Ona nie jest taka, Con,więc przestań.- W porządku.- Ona jest inna, rozumiesz?- Tak.Jack, zakłopotany, odwrócił głowę.Wyciągnął się na łóżku w niedbałej pozie,usiłując ukryć podniecenie i wyglądać tak, jakby wcale nie zależało mu na SidonyTimms.- Opowiedz mi, jak spędziłeś popołudnie z piękną panną Deene.Nie chcąc odpowiedzieć, Connor udał zainteresowanie otrzymanąkorespondencją i rozciął kopertę.- No i co? Co napisali? - zapytał Jack.- Chcą mnie - Connor podniósł wzrok, oszołomiony.- Co chcą?- Chcą, żebym wrócił do Londynu i pracował dla nich.- A niech to diabli!- Ustawa Shaversa nie zostanie zgłoszona w tej sesji, więc moje sprawozdanieokazało się niepotrzebne.Chcą, bym wrócił i pisał dla nich przemówienia.- Do Londynu, powiadasz?- Przemówienia dla Shaversa, dla klubów robotniczych, artykuły i ogłoszenia, ibędą mi płacić za namawianie do głosowania na nich.- Och, Con.To wymarzona robota dla ciebie.- Tak.To było rozwiązanie jego problemów.Tak niespodziewane, że wcześniej nawet onim nie pomyślał.Dotychczasowa kariera zawodowa kończyła się wraz ze złożeniem126SRzamówionego sprawozdania na temat kolejnej kopalni.Nie pozwalało to zaplanowaćprzyszłości dalej niż do ostatniego dnia w wyznaczonej kopalni.Czuł się tak, jakgdyby życie zatrzymało się od śmierci adwokata Falmoutha, do którego został oddanyna naukę jako urzędnik.Teraz więz została odnowiona, postęp był widoczny imożliwy.Powinien odczuwać ulgę, radość, lecz czuł w duszy ciężar, którego nieprzewidział.Cena, jaką przyszło mu zapłacić za odzyskanie życia, była bardzo wysoka.- Będę musiał pojechać - Connor zwrócił się do brata.- Oczywiście, że musisz.Kiedy?- Zaraz.Chcą mnie widzieć natychmiast.Jedziesz ze mną, oczywiście?Jack z zainteresowaniem przyglądał się fałdkom, które układał na kolanie swoichstarych sztruksowych spodni.- Nie wiem, Con.Nie umiem powiedzieć.Muszę się zastanowić.- 10 -W piątek zanosiło się na deszcz.Zrozpaczona Sophie obserwowała przezoszklone drzwi werandy ciemne, szare chmury napływające z południa.Wiatr znadkanału zwykle zwiastował burzę.Jeżeli będzie padało, Jack nie przyjdzie.Płatki róż zaśmiecały taras, różowe, w kolorze kości słoniowej, koralowe ikrwistoczerwone, ślizgały się po kamieniach, wirowały jak szalone na wietrze.Wierzchołki drzew kołysały się, a ptaki wyśpiewywały niespokojną pieśń ostrzeżenia,jak zwykły to czynić przed burzą.Sophie spoglądała na swoje odbicie w lustrze.Pusteoczy, blade policzki. Kim jesteś?" - pytała.Ledwie rozpoznawała własną twarz.Wyglądała jak ktoś zupełnie obcy.Musi przyjść.Nie mogli tak po prostu się rozstać, to była ich ostatnia szansa.Podzisiejszym dniu jej życie stanie się takim, jakim było do tej pory.Normalne.Będziespotykała Jacka każdego dnia w kopalni.Dziś wszystko zakończą - jeżeli przyjdzie - a127SRjutro zaprosi gości na herbatę, w niedzielę pójdzie do kościoła, a w poniedziałek wrócido Guelder.I co potem?Nie znalazła odpowiedzi.Wiedziała tylko, że Jack musi przyjść, musi.WujEustace nie obraził go wczoraj słowami, nie musiał.Swoim sposobem bycia wyraziłdezaprobatę i niesmak.Wiedziała, jak musiał czuć się Jack, i to ją bolało.Zdążyła gopoznać, rozumiała go tak dobrze jak siebie.Pragnęła go zobaczyć i powiedzieć mu, żeopinia innych jest bez znaczenia.Ona, Sophie, nie była taka jak wuj, nic się niezmieniło, ciągle jeszcze mogli.ciągle jeszcze mogli.- O Boże - mamrotała, przyciskając policzek do chłodnej szyby.Otworzyła drzwii pozwoliła, by wiatr pachnący deszczem dął jej w twarz.- O Boże - wyszeptała zzamkniętymi oczami, a podmuch porwał jej słowa i zabrał ze sobą.Około południa wiatr ucichł.Chmury statecznie płynęły po niebie.O drugiejwyszło słońce.Była piąta, a Jack ciągle nie nadchodził.- Nie przyjdzie - wyszeptała w dłonie, którymi zakryła twarz.Spacerowała poogrodzie i nie chciała, by Maris lub pani Bolton zobaczyły, że mówi do siebie.Jejumysł był zbyt przeciążony zmartwieniami i wypowiadanie na głos dręczących jąmyśli przynosiło niewielką ulgę.- Może w ten sposób ludzie wariują? - szeptała w dłonie.Co się z nią działo?Szaleńczo pragnęła go zobaczyć i nawet nie wiedziała, dlaczego.Pozornie nic się niezmieniło.Zostali przyłapani i ich popołudnia musiały się skończyć.Odczuwałatajemniczy, nieuzasadniony lęk, że go traci.Wiedziała, że nie potrafi stawić czołaprawdzie, że utrata Jacka będzie ją bardzo wiele kosztować.Usłyszała kroki na tarasie.Zbyt zalękniona, by mieć nadzieję, powoli odwróciłasię w stronę domu, starając się opanować.To był Jack.Stał na najwyższym stopniu, obserwując ją.Serce zabiło jej w piersijak ptak zrywający się do lotu.Za pózno na ostrożność czy refleksje.Wszystko, co go128SRdotyczyło, było dla niej piękne, i wszystko się teraz rozpadało.Mimo to nie umiałapowstrzymać szczęśliwego, wdzięcznego uśmiechu, który był jak otwarta dłoń lubświeca w oknie, ciepłym blaskiem zapraszająca do środka.Jack uśmiechnął się smutno.Zlekceważyła to i pobiegła w jego kierunku,spotykając się z nim w pół drogi [ Pobierz całość w formacie PDF ]