[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Czy panu Wielkiemu Inkwizytorowiwystarczy, jeśli towarzyszyć mu będzie dziesięciu spośród waszych rycerzy?Tym razem padre Diego nie zapanował nad wzburzeniem i zawołał:- Na Boga! nie przychodzimy do tego domu z mieczem, lecz z żałobą i zpokojem.- Dobrze więc - odpowiedział tamten - bądzcie moimi gośćmi wszyscy.Sporo upłynęło czasu, nim spuszczono zwodzony most i otwarto bramę.Gdy sięto wreszcie stało, padre Diego wraz z panem de Montesa, wyprzedzając toczący się wolno wóz, pierwsi wjechali pod niskie sklepienie wjazdowej baszty.Skoro zaś jeprzebyli, oczy ich, przyzwyczajone do ciemności, oślepił blask licznych pochodni ismolnych łuczyw.Dopiero po chwili mogli się zorientować, jak wielu nieruchomo wcieniu tej łuny stojących rycerzy oraz uzbrojonych pachołków otacza ze wszystkichstron rozległy podwórzec.Przecież mimo tak znacznej ilości ludzi cisza była nadziedzińcu, również cisza ogarniała mroczniejsze od nocy mury i baszty zamkowe,wśród niej słychać było tylko suche trzaski płonących ogni.Don Miguel, otoczony sforą myśliwskich psów, uśmiechnięty i bardzomłodzieńczy, oczekiwał gości przed krużgankiem wiodącym do zamkowych komnat.Był bez zbroi, miał na sobie luzny, obszernie przy szyi wycięty czerwony kaftan orazjasnoniebieskie, według mody arabskiej skrojone spodnie.Zarówno tym ubiorem,jak smagłością cery i wykrojem ciemnych, gorących oczu bardziej przypominałniewiernego Maura niż kastylijskiego rycerza.Padre Diego, schodząc z konia, znów musiał zadać sobie gwałt, aby nie zdradzićsię z wrogimi uczuciami, jakie budził w nim ten młody dziedzic rodu de Lara.Spodziewał się, że zgodnie z panującym obyczajem zostanie powitany w sposóbnależny jego stanowi i godności.Ale don Miguel, wciąż pogodnie uśmiechnięty,milczał i wcale nie wydając się tą przedłużającą się ciszą skrępowany, beztroskogłaskał łaszące się do jego ręki psy.Wówczas padre Diego zdecydował sięprzemówić pierwszy.- Pokój z tobą, mój synu - powiedział.Ten skłonił się w milczeniu i dalej głaskał psy.Właśnie wóz wiozący czcigodnegoojca zatrzymał się nie opodal, a pusty dziedziniec począł się napełniać tłumemdomowników. Głupcze! - pomyślał padre Diego - i tak wcześniej czy pózniejdosięgnie cię ramię sprawiedliwości. Głośno zaś powiedział:- Sądzę, mój synu, iż zdajesz sobie sprawę, jakim to jest zaszczytem dla ciebie idla twego domu gościć dostojną osobę ojca Wielkiego Inkwizytora.Don Miguelodsunął ogromnego charta, który wspiął się mu na piersi łapami.- Poszedł - powiedział miękko i łagodnie.Po czym zwrócił się do ojca Diego:- Nie uganiam się, dostojny panie, za zaszczytami.Po cóż mi zaszczyty? Mam,jak widzicie, wszystko.I z dworskim gestem dodał:- Wejdzcie jednak, dostojny panie, do środka.Moi ludzie wskażą wam drogę.Chcecie zapewne dotrzymać towarzystwa panu Wielkiemu Inkwizytorowi? - Tak - powiedział padre Diego - stan czcigodnego ojca wymaga tego.Z kolei donMiguel zwrócił się ku kapitanowi, który stał obok chmurny i milczący.- Wy jesteście panem de Montesa? Don Lorenzo drgnął.- Skąd mnie znacie?- Któż was nie zna? - odparł tamten.- Wejdzcie, proszę.I odganiając psy zszedł z wąskich schodów krużganka, aby ustąpić miejscaludziom, którzy zdejmowali z wozu bezwładne ciało Wielkiego Inkwizytora.Cień śmierci spoczywał na twarzy ojca Torquemady.Już w czasie podróży,pierwszej nocy, poraził go częściowy paraliż i wówczas stracił mowę i przytomność.Teraz, na ramionach domowników wnoszony na schody, także sprawiał wrażeniepozbawionego przytomności.Od świateł pochodni kołyszących się na wietrze padałyna jego wychudzoną twarz blaski i cienie, ją samą pozostawiając nieruchomą iniemą.Jedno tylko oko padre Torquemada miał otwarte, lecz i to, jakkolwiek zczujnym cierpieniem wpatrzone w ogromną noc nad sobą, wydawało się ślepe i jużwszelkich rzeczy tego świata nieświadome.Pan de Montesa, zdjąwszy zbroję z pomocą giermka, natychmiast go odprawił.Chciał być sam.Przecież gdy usiadł przy kominku, aby się rozgrzać, i zdał sobiesprawę, że tylko ze sobą pozostanie aż do świtu, konieczność samotności napełniłago niepokojem.Mimo znużenia, senności nie czuł.Komnata przeznaczona mu na odpoczynek nie była rozległa, za to, jak wszystkieinne, którymi przechodził, urządzona z przepychem nie spotykanym nawet wzamkach najbogatszych i najpotężniejszych panów.Wszystko tutaj zaprzeczałorycerskiej powadze i surowości.Drogocenne dywany zaścielały posadzkę, starożytnemury rozjaśnione były kolorowymi mozaikami, niskie i szerokie łoże zajmowałowbrew dobrym obyczajom nadmiernie dużo miejsca, a na wprost kominka sofa,zarzucona wzorzystą materią i pełna miękkich poduszek, otaczała półkolem okrągły,bogato inkrustowany stół.Wschód unosił się nawet w powietrzu przesyconymzapachem różanego olejku.Na stole znajdował się przygotowany dla gościa posiłek: trochę zimnego mięsa,chleb i owoce.Don Lorenzo odsunął jedzenie, sięgnął po wino.Było słodkie,pachnące i bardzo mocne.Nie dało jednak tego, czego pragnął.Po kilku pucharach jeszcze ciężej zrobiło mu się na sercu, i myśli, od których wolałby uciec, poczęły gooblegać natarczywie.Cisza panowała dokoła, blask ognia migocący na złożonej przy kominku zbroiwydawał się jedynym znakiem życia.Zamek mimo niepóznej godziny wieczornejsprawiał wrażenie pogrążonego w głębokim śnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl