[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jej szeroko otwarte oczy spoglądają nieruchomo, do jej nozdrzy przylegaprzezroczysta kropla.Wyciekają z niej wszystkie płyny.Kiedy tak obraca się powoli na linieprzeciągniętej przez krążek, widać, że została rozpłatana - wygląda to tak, jakby była postaciąz filmu rysunkowego i rozpięła swój kostium sarny.Jej zielone, brązowe i różowewnętrzności spoczywają w plastikowym wiadrze.To ohydne.Nie sarna.Ale to, co jejzrobiono.Z punktu obserwacyjnego na bujawce w parku wydawało się, że sarna nie do końcajest prawdziwa.A przynajmniej można było powiedzieć: To sarna, którą upolował ojciecPhilipa Pindera", i nie budziło to większych emocji, bo polowanie to zwyczajna rzecz.Leczkiedy Madeleine podeszła bliżej i zobaczyła obracającą się sarnę, zawieszoną za tylne kostki,jej napięte nogi, które, zdawało się, lada chwila, pękną i odskoczą niczym cięciwa,przedstawiało się to inaczej.Nie można było już zachować wobec tego obojętności, jakby tobyło coś normalnego.Tymczasem Philip, jego starszy brat Arnold, ich ojciec, matka i wujWilf wszyscy krzątają się po podwórku, sprawiają sarnę i zachowują się normalnie; chociażroztaczają aurę głębokiej powagi, jak ktoś, kto na przykład ćwiczy wjazd tyłem nowąprzyczepą na swój podjazd: Wcale nie chcę się popisywać.To jest praca".- Aadna sztuka, Harve - zauważa sąsiad, ale Madeleine widzi, że jest niecozakłopotany, stara się być uprzejmy, wygłasza na temat zabitej sarny uwagę, która pasujeraczej do ogrodu: Aadny rododendron, Harve".Colleen i Madeleine ociągają się z odejściem, a w międzyczasie nadchodzi kilkutatusiów, którzy nie kryją uśmiechów i chcą usłyszeć całą historię.Ich spojrzenie ma takiwyraz, jaki Madeleine widziała na filmach w telewizji - spojrzenie wilka, który zarazzagwiżdże na śliczną dziewczynę idącą ulicą.Ojciec Philipa jest zajęty pracą i nie zwracawiększej uwagi na widzów.Zwięzle, cicho opowiada o polowaniu, i przyjmuje piwo niemalpo zastanowieniu.- Do licha! To prawdziwe cudo, Harve - stwierdzają, wpatrzeni w sarnę.Philip szczerzy się dziwnie i usłużnie podaje różne rzeczy ojcu.Podnosi kubeł zbebechami, wymiotuje do niego na niby i podstawia pod nos Madeleine i Colleen.- Philip - upomina go łagodnie tata.Philip kładzie wiadro i patrzy na ojca, który zacząłjuż odrąbywać mięso z sarny.- Pomagasz mi czy bawisz się z dziewczynami?Philip robi się czerwony jak burak i odtąd zupełnie nie dostrzega Madeleine i Colleen.Podobnie postępują pozostali mężczyzni i chłopcy - nie ma już między nimi kobiet wzapadającym zmroku.Niebo jest piękne i smutne, naznaczone pomarańczowymi smugamichowającego się słońca.Gdzieś gra muzyka, płynie z otwartego okna dwa, trzy domy dalej. Bali Hai" przyzywa.Arnold Pinder siedzi na drzewie z przedłużaczem w ręku, ustawia żarówkę dokładnienad sarną.Mężczyzni zapomnieli o Madeleine i Colleen, które ich podglądają.Madeleine wie, że tutaj dziewczynkom wstęp wzbroniony.Kobietom również.Przyrządzą mięso i podadzą je na stół, ale nie wypada, żeby panie były obecne przy tychczynnościach.Nie z powodu ćwiartowanej sarny - teraz odcinają jej głowę - Uwaga.Mamją, w porządku.Waży chyba z tonę" - ale tak jak nie przystoi dziewczynom ani kobietomwchodzić do zakładu fryzjerskiego dla panów.Nie mówiąc o gospodzie.To męskie przybytki.Madeleine zdaje sobie sprawę, że wkrótce ojciec przestanie ją zabierać ze sobą do fryzjera.To podwórko stało się męskim przybytkiem.Wydają z siebie okrzyk, kiedy odcinają to, co zostało z sarny, i kładą na brezentowejpłachcie.Tata Philipa pochyla się nad okrojonym trupem z piłką do metalu.Dziewczynkomzasłaniają widok mężczyzni i chłopcy, zebrani wokół brezentowej płachty, odprężeni już, zbutelką piwa albo coca-coli w ręku.Ale widzą za to wychodzącego zza domu ArnoldaPindera, który prowadzi psa, Buddy'ego, za obrożę.Buddy właściwie idzie na tylnych łapach,ciągnie Arnolda w stronę płachty.Pan Pinder prostuje się i rzuca psu patyk, który ten porywaw mgnieniu oka.To nie patyk, to noga.Madeleine szturcha Colleen, ale ona tylko wzrusza ramionami.Madeleine wie, żepopełniono na sarnie zbrodnię.Lecz Colleen nigdy tego nie przyzna.Rzadko wyraża swojepoglądy - nawet gdy widać po niej, że ma wyrobiony pogląd na daną sprawę.Nie tylkopogląd, ale właściwą odpowiedz.Sęk w tym, że nie chce się nią podzielić. Jeśli sama niewiesz, to nie ma sensu, żebym ci mówiła".Madeleine niedawno zdobyła się na odwagę iodparła: To głupia odpowiedz".Na to Colleen uniosła brwi i kącik ust w uśmiechu.Colleen potrafi celnie strzykać śliną z koniuszka języka.Robi to, ilekroć zajmujestanowisko, w milczeniu albo nie.Tym razem też spluwa i mówi: - Mój brat też zastrzeliłkiedyś sarnę.Przez chwilę Madeleine zastanawia się, kogo ma na myśli, ponieważ nie możepogodzić ze sobą obrazów Ricky ego Froelicha i zabijania zwierząt.- Ricky?- A ilu mam braci?Madeleine wie, że Roger i Carl się nie liczą.To niemowlaki.Przełyka ślinę.- Po co?Colleen nie odzywa się.- %7łeby zjeść?Colleen wstaje i odchodzi, Madeleine podąża za nią.W mroku wita ich chłód,posuwają się w górę łagodnym zboczem, stąpając po trawie, która z nadejściem przymrozkówwydaje się bardziej sprężysta.Madeleine idzie w ślad za Colleen w stronę drabinek i karuzeli połyskujących na tlenocy kusząco i tajemniczo.Na dębie jaśnieją nagie pręgi, przechodząc obok niego, Madeleinegłaszcze ranę - Wyzdrowiej szybko.Huśtawki po zmroku jakby urosły - ogromne metalowe boki w kształcie litery A iłącząca je poprzeczka.Bujawki zadzierają do góry belki z siodełkami niczym wierzgającemustangi, lśniąca, chuda zjeżdżalnia nęci, wszystko zdaje się rzucać wyzwanie: Chodz,spróbuj swoich sił".Madeleine przebiega dreszcz, gdyż pora jest pózna, dopiero terazuświadamia sobie, że już dawno powinna była wrócić do domu.Straciła poczucie czasu,przez ten zachód słońca, sztuczne oświetlenie na drzewie, muzykę, mężczyzn i chłopców.Iprzez sarnę.- Musiał ją zabić - mówi Colleen, przesuwając się po belce, aż łapie równowagępośrodku bujawki.Madeleine idzie w jej ślady.- Dlaczego?- %7łeby skrócić jej cierpienia.Stają zwrócone do siebie plecami w punkcie podparcia belki i zmierzają powoli wstronę jej końców, niczym pojedynkujący się dżentelmeni, starając się utrzymać belkę wrównowadze.Potem ostrożnie odwracają się do siebie twarzą.Chodzi o to, żeby bezostrzeżenia zeskoczyć, sprawiając, że jeśli przeciwnik się w porę nie spostrzeże, uderzy zhukiem o ziemię.Skaczą na zmianę.Wokoło lśni ciemność.Jedyne światło dociera zodległych domów i ulicznych latarni - i z sierpowatego księżyca, który wydaje się na czarnymniebie jeszcze bardziej niedostępny niż zwykle.W tych okolicznościach można zadać pewnepytania, niedopuszczalne w jasny dzień.Madeleine słyszy własny głos - jak przecina chłodną,jasną noc niczym trzaśniecie z bata.- Czy wy jesteście Indianami?Colleen jakby nie usłyszała pytania.Stoi na końcu belki.Madeleine przełyka ślinę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl przylepto3.keep.pl
.Jej szeroko otwarte oczy spoglądają nieruchomo, do jej nozdrzy przylegaprzezroczysta kropla.Wyciekają z niej wszystkie płyny.Kiedy tak obraca się powoli na linieprzeciągniętej przez krążek, widać, że została rozpłatana - wygląda to tak, jakby była postaciąz filmu rysunkowego i rozpięła swój kostium sarny.Jej zielone, brązowe i różowewnętrzności spoczywają w plastikowym wiadrze.To ohydne.Nie sarna.Ale to, co jejzrobiono.Z punktu obserwacyjnego na bujawce w parku wydawało się, że sarna nie do końcajest prawdziwa.A przynajmniej można było powiedzieć: To sarna, którą upolował ojciecPhilipa Pindera", i nie budziło to większych emocji, bo polowanie to zwyczajna rzecz.Leczkiedy Madeleine podeszła bliżej i zobaczyła obracającą się sarnę, zawieszoną za tylne kostki,jej napięte nogi, które, zdawało się, lada chwila, pękną i odskoczą niczym cięciwa,przedstawiało się to inaczej.Nie można było już zachować wobec tego obojętności, jakby tobyło coś normalnego.Tymczasem Philip, jego starszy brat Arnold, ich ojciec, matka i wujWilf wszyscy krzątają się po podwórku, sprawiają sarnę i zachowują się normalnie; chociażroztaczają aurę głębokiej powagi, jak ktoś, kto na przykład ćwiczy wjazd tyłem nowąprzyczepą na swój podjazd: Wcale nie chcę się popisywać.To jest praca".- Aadna sztuka, Harve - zauważa sąsiad, ale Madeleine widzi, że jest niecozakłopotany, stara się być uprzejmy, wygłasza na temat zabitej sarny uwagę, która pasujeraczej do ogrodu: Aadny rododendron, Harve".Colleen i Madeleine ociągają się z odejściem, a w międzyczasie nadchodzi kilkutatusiów, którzy nie kryją uśmiechów i chcą usłyszeć całą historię.Ich spojrzenie ma takiwyraz, jaki Madeleine widziała na filmach w telewizji - spojrzenie wilka, który zarazzagwiżdże na śliczną dziewczynę idącą ulicą.Ojciec Philipa jest zajęty pracą i nie zwracawiększej uwagi na widzów.Zwięzle, cicho opowiada o polowaniu, i przyjmuje piwo niemalpo zastanowieniu.- Do licha! To prawdziwe cudo, Harve - stwierdzają, wpatrzeni w sarnę.Philip szczerzy się dziwnie i usłużnie podaje różne rzeczy ojcu.Podnosi kubeł zbebechami, wymiotuje do niego na niby i podstawia pod nos Madeleine i Colleen.- Philip - upomina go łagodnie tata.Philip kładzie wiadro i patrzy na ojca, który zacząłjuż odrąbywać mięso z sarny.- Pomagasz mi czy bawisz się z dziewczynami?Philip robi się czerwony jak burak i odtąd zupełnie nie dostrzega Madeleine i Colleen.Podobnie postępują pozostali mężczyzni i chłopcy - nie ma już między nimi kobiet wzapadającym zmroku.Niebo jest piękne i smutne, naznaczone pomarańczowymi smugamichowającego się słońca.Gdzieś gra muzyka, płynie z otwartego okna dwa, trzy domy dalej. Bali Hai" przyzywa.Arnold Pinder siedzi na drzewie z przedłużaczem w ręku, ustawia żarówkę dokładnienad sarną.Mężczyzni zapomnieli o Madeleine i Colleen, które ich podglądają.Madeleine wie, że tutaj dziewczynkom wstęp wzbroniony.Kobietom również.Przyrządzą mięso i podadzą je na stół, ale nie wypada, żeby panie były obecne przy tychczynnościach.Nie z powodu ćwiartowanej sarny - teraz odcinają jej głowę - Uwaga.Mamją, w porządku.Waży chyba z tonę" - ale tak jak nie przystoi dziewczynom ani kobietomwchodzić do zakładu fryzjerskiego dla panów.Nie mówiąc o gospodzie.To męskie przybytki.Madeleine zdaje sobie sprawę, że wkrótce ojciec przestanie ją zabierać ze sobą do fryzjera.To podwórko stało się męskim przybytkiem.Wydają z siebie okrzyk, kiedy odcinają to, co zostało z sarny, i kładą na brezentowejpłachcie.Tata Philipa pochyla się nad okrojonym trupem z piłką do metalu.Dziewczynkomzasłaniają widok mężczyzni i chłopcy, zebrani wokół brezentowej płachty, odprężeni już, zbutelką piwa albo coca-coli w ręku.Ale widzą za to wychodzącego zza domu ArnoldaPindera, który prowadzi psa, Buddy'ego, za obrożę.Buddy właściwie idzie na tylnych łapach,ciągnie Arnolda w stronę płachty.Pan Pinder prostuje się i rzuca psu patyk, który ten porywaw mgnieniu oka.To nie patyk, to noga.Madeleine szturcha Colleen, ale ona tylko wzrusza ramionami.Madeleine wie, żepopełniono na sarnie zbrodnię.Lecz Colleen nigdy tego nie przyzna.Rzadko wyraża swojepoglądy - nawet gdy widać po niej, że ma wyrobiony pogląd na daną sprawę.Nie tylkopogląd, ale właściwą odpowiedz.Sęk w tym, że nie chce się nią podzielić. Jeśli sama niewiesz, to nie ma sensu, żebym ci mówiła".Madeleine niedawno zdobyła się na odwagę iodparła: To głupia odpowiedz".Na to Colleen uniosła brwi i kącik ust w uśmiechu.Colleen potrafi celnie strzykać śliną z koniuszka języka.Robi to, ilekroć zajmujestanowisko, w milczeniu albo nie.Tym razem też spluwa i mówi: - Mój brat też zastrzeliłkiedyś sarnę.Przez chwilę Madeleine zastanawia się, kogo ma na myśli, ponieważ nie możepogodzić ze sobą obrazów Ricky ego Froelicha i zabijania zwierząt.- Ricky?- A ilu mam braci?Madeleine wie, że Roger i Carl się nie liczą.To niemowlaki.Przełyka ślinę.- Po co?Colleen nie odzywa się.- %7łeby zjeść?Colleen wstaje i odchodzi, Madeleine podąża za nią.W mroku wita ich chłód,posuwają się w górę łagodnym zboczem, stąpając po trawie, która z nadejściem przymrozkówwydaje się bardziej sprężysta.Madeleine idzie w ślad za Colleen w stronę drabinek i karuzeli połyskujących na tlenocy kusząco i tajemniczo.Na dębie jaśnieją nagie pręgi, przechodząc obok niego, Madeleinegłaszcze ranę - Wyzdrowiej szybko.Huśtawki po zmroku jakby urosły - ogromne metalowe boki w kształcie litery A iłącząca je poprzeczka.Bujawki zadzierają do góry belki z siodełkami niczym wierzgającemustangi, lśniąca, chuda zjeżdżalnia nęci, wszystko zdaje się rzucać wyzwanie: Chodz,spróbuj swoich sił".Madeleine przebiega dreszcz, gdyż pora jest pózna, dopiero terazuświadamia sobie, że już dawno powinna była wrócić do domu.Straciła poczucie czasu,przez ten zachód słońca, sztuczne oświetlenie na drzewie, muzykę, mężczyzn i chłopców.Iprzez sarnę.- Musiał ją zabić - mówi Colleen, przesuwając się po belce, aż łapie równowagępośrodku bujawki.Madeleine idzie w jej ślady.- Dlaczego?- %7łeby skrócić jej cierpienia.Stają zwrócone do siebie plecami w punkcie podparcia belki i zmierzają powoli wstronę jej końców, niczym pojedynkujący się dżentelmeni, starając się utrzymać belkę wrównowadze.Potem ostrożnie odwracają się do siebie twarzą.Chodzi o to, żeby bezostrzeżenia zeskoczyć, sprawiając, że jeśli przeciwnik się w porę nie spostrzeże, uderzy zhukiem o ziemię.Skaczą na zmianę.Wokoło lśni ciemność.Jedyne światło dociera zodległych domów i ulicznych latarni - i z sierpowatego księżyca, który wydaje się na czarnymniebie jeszcze bardziej niedostępny niż zwykle.W tych okolicznościach można zadać pewnepytania, niedopuszczalne w jasny dzień.Madeleine słyszy własny głos - jak przecina chłodną,jasną noc niczym trzaśniecie z bata.- Czy wy jesteście Indianami?Colleen jakby nie usłyszała pytania.Stoi na końcu belki.Madeleine przełyka ślinę [ Pobierz całość w formacie PDF ]