[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozluzniła się, czując, jak drżą jej nogi.Jak zimne są płytki PCV Cicho, by nie poruszyćskrzypiącego łóżka wpełzła pod kołdrę.Ostrożnie zwiększyła siłę głosu, tylko trochę.I takznała dialogi na pamięć.Pieprzone święta.Mama wróci nad ranem, blada pod makijażem, długo będzie masowaćopuchnięte od szpilek stopy.Wujek będzie się snuł po mieszkaniu, przewracając graty pokątach i szukając flaszki, którą niechybnie wieczorem gdzieś zachomikował.Dopóki nieznajdzie i nie łyknie klina, lepiej mu pod łapy nie podchodzić.Nie będzie wprawdzieobmacywał, nie z rana, ale zdzielić może.Odruchowo dotknęła opuchniętej jeszcze wargi.Rano zdzielił, nie bacząc, że mama zagroziła wydrapaniem ślepiów.Zdzielił, w wigilijnyporanek. Czy życie zawsze jest takie zasrane? spytała Matylda. Zawsze odpowiedziała razem z Leonem. Zawsze, siostro. dodała po chwili.Matylda składała pistolet.Oksydowane części trafiały bezbłędnie na swoje miejsce.Mógłby przynieść coś takiego, ten cały cholerny Mikołaj.Ma gdzie zostawić, uśmiechnęłasię, jest nawet choinka.Z lampkami, za dychę od ruskich, wujek się szarpnął, kiedy zobaczył,że mama przyniosła drzewko.Nawet starał się być miły po tym jak już walnął swojego klina.Zbyt miły.Poczuła dreszcz, gdy przypomniała sobie dotyk oślinionych warg na policzku,drapanie nieogolonej skóry.I łapsko boleśnie ściskające pośladek.Będą siniaki.Mama wydarła się wtedy, szarpnęła za ramię, błysnęła paznokciami w ślepia.Zaczął sięgłupio tłumaczyć, rozmemłany i dobroduszny po pierwszej porannej ćwiartce.Skończyło sięna awanturze.Mógłby przynieść pistolet.Mógłby.Ale przecież nie ma żadnego Zwiętego Mikołaja.Może pod choinką znajdzie się banknot, od mamy oczywiście.Jeśli wstanie wcześnie i wujeknie zdąży zwinąć go na gorzałę.Bo mama wpadnie tylko nad ranem, na chwilę.I znówpójdzie do pracy.Dużo pijanych tatusiów i wujków szlaja się po knajpach, zamiast siedziećprzykładnie z rodziną.Nawet więcej, niż w zwykłe dni.I jak mówiła mama, żal ich nieoskubać.Pewnie.Mogliby przecież pakować prezenty, zamiast chlać i szukać wrażeń.Boprzecież Mikołaja nie ma.Ale pistolet mógłby przynieść.Wyobraziła sobie jak stoi nad wujkiem, wyobraziła sobiewykrzywioną strachem twarz, muszkę dokładnie między przekrwionymi ślepiami.No, terazbędziesz trzymał łapy przy sobie.Ale Mikołaja nie ma.A wujek nie handluje prochami, w ogóle niczym nie handluje.Niktnie przyjdzie go zabić, żaden Oldman ze swoją drużyną.Bo wujek nie skręci nikomuprochów, żadnemu wielkiemu bossowi.Najwyżej znów przyjdzie dzielnicowy, a potemwujka wypuszczą z powodu małej szkodliwości społecznej.No, ale dobre i dwa dni.Nie ma Mikołaja.To po co ta pieprzona choinka? Na co to wszystko?Nikt nie zapuści korzeni.Oszukujesz się, Matyldo.To tylko roślina, głupie zielsko.Leonodszedł i nie wróci.Zostałaś sama, głupia gówniaro.Otarła łzy, nacisnęła wyłącznik na pilocie.Końcowe napisy zamieniły się w cienką kreskę,potem w punkt.Punkt zgasł, ekran jeszcze chwilę żarzył się słabnącą poświatą, bladyprostokąt w ciemności.Wreszcie ściemniał do końca.I wtedy usłyszała ten dzwięk.Ciche dzwonki.Jingle bell, jingle bell.Srebrzyste dzwięki dzwonków układały się natrętnie w melodię,dobiegały gdzieś z zewnątrz, zza ciemnego okna, zasłoniętego szczelnie.Przybliżały się ioddalały.Leżała cicho, znów była małą dziewczynką, nie wyzutym ze złudzeń podlotkiem.Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w ciemność, ale zamiast niej widziałarozświetloną choinkę, srebrne nitki anielskiego włosa, łańcuchy z kolorowego papieru.Krągłebombki, śmiesznie odbijające dziecięce twarze, wyolbrzymiające ciekawe noski, pucołowatepoliczki.Królewnę Znieżkę z krasnoludkami, jelonka Bambi, czy jak mu tam było.Dzwonki zadzwoniły jeszcze raz, po czym ścichły.A potem.Zza cienkiej ściany doszedł głuchy łomot, niewyrazne przekleństwa.Zmartwiała, pierzchłachoinka, mrugające lampki.Wujek spieprzył się z wyra.Zaraz wstanie i.Przekleństwa zmieszane z cichym szuraniem, a w tle regularny charkot.Wujek zawsze takchrapie po pijaku, jakby się miał udusić, jakby za chwilę miał poderwać się z łóżka wbeznadziejnej walce o zaczerpnięcie oddechu.Im bardziej charkocze i się dławi, tym mocniejśpi.Coś stuknęło o podłogę.A wujek chrapie.Znów stuknięcie.Ale nie tam, za cienką ścianką działowa, gdzie znajduje się rozmemłanybarłóg.To przecież.Tak, to z dużego pokoju, pustego zwykle i zimnego, tam, gdzie stoichoinka.Ktoś włączył ruskie lampki, bo zza drzwi, przez matową szybę sączy się kolorowapoświata.Jingle bell, Jingle bell.Dzwonki znów dzwięczą, srebrzysty dzwięk przybliża się, znówoddala.Zdaje się wypełniać ponurą norę, zwaną nie wiadomo dlaczego mieszkaniem.Poświata płynąca od drzwi wydobywa z mroku plamy na tapetach.Czuła chłód w koniuszkach palców, gdzieś głęboko czający się strach.Przecież.Przecieżto niemożliwe.Przecież go nie ma.To tylko sen.Zaraz się obudzę.Będzie zimne mieszkanie w obskurnym bloku.Będzie ten wieprzchrapiący za ścianą, ten.Ped.Zaraz, jak mama mówiła? Ty pedale? Nie, ty pedofilu,przypomniała sobie.Będzie zielony drapak z ruskimi lampkami, krzywo wetknięty w garnekz piaskiem.Wujek się krzywił, że piach kotem śmierdzi.A czym ma śmierdzieć, przecież jestz piaskownicy.Zaraz się obudzę.Z tą myślą odrzuciła jednak kołdrę, stanęła na zimnych płytkach,poczuła dreszcz.Ale realny ten sen, przemknęło jej przez głowę.Sztywno zrobiła krok, potemdrugi.Ujęła klamkę.Dzwonki wciąż rozbrzmiewały, wypełniały cała głowę, zdawały sięotaczać zewsząd.Jingle bell.Nacisnęła klamkę, drzwi zaskrzypiały żałośnie jak kot nadepnięty na ogon.Mimowypełniającego wszystko srebrzystego brzmienia dzwonków usłyszała, jak chrapanie wujkaurwało się na chwilę.Chwila trwała długo, odmierzana głuchymi uderzeniami serca.A gdymyślała, że już minęła nieskończoność zaskrzypiały sprężyny, wujek zamamlał coś izachrapał znów z regularnością kwarcowego zegarka.Poczuła ulgę spływającą z falą ciepła.Wciąż otoczona dzwiękiem dzwonków zdecydowanie pchnęła drzwi [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl przylepto3.keep.pl
.Rozluzniła się, czując, jak drżą jej nogi.Jak zimne są płytki PCV Cicho, by nie poruszyćskrzypiącego łóżka wpełzła pod kołdrę.Ostrożnie zwiększyła siłę głosu, tylko trochę.I takznała dialogi na pamięć.Pieprzone święta.Mama wróci nad ranem, blada pod makijażem, długo będzie masowaćopuchnięte od szpilek stopy.Wujek będzie się snuł po mieszkaniu, przewracając graty pokątach i szukając flaszki, którą niechybnie wieczorem gdzieś zachomikował.Dopóki nieznajdzie i nie łyknie klina, lepiej mu pod łapy nie podchodzić.Nie będzie wprawdzieobmacywał, nie z rana, ale zdzielić może.Odruchowo dotknęła opuchniętej jeszcze wargi.Rano zdzielił, nie bacząc, że mama zagroziła wydrapaniem ślepiów.Zdzielił, w wigilijnyporanek. Czy życie zawsze jest takie zasrane? spytała Matylda. Zawsze odpowiedziała razem z Leonem. Zawsze, siostro. dodała po chwili.Matylda składała pistolet.Oksydowane części trafiały bezbłędnie na swoje miejsce.Mógłby przynieść coś takiego, ten cały cholerny Mikołaj.Ma gdzie zostawić, uśmiechnęłasię, jest nawet choinka.Z lampkami, za dychę od ruskich, wujek się szarpnął, kiedy zobaczył,że mama przyniosła drzewko.Nawet starał się być miły po tym jak już walnął swojego klina.Zbyt miły.Poczuła dreszcz, gdy przypomniała sobie dotyk oślinionych warg na policzku,drapanie nieogolonej skóry.I łapsko boleśnie ściskające pośladek.Będą siniaki.Mama wydarła się wtedy, szarpnęła za ramię, błysnęła paznokciami w ślepia.Zaczął sięgłupio tłumaczyć, rozmemłany i dobroduszny po pierwszej porannej ćwiartce.Skończyło sięna awanturze.Mógłby przynieść pistolet.Mógłby.Ale przecież nie ma żadnego Zwiętego Mikołaja.Może pod choinką znajdzie się banknot, od mamy oczywiście.Jeśli wstanie wcześnie i wujeknie zdąży zwinąć go na gorzałę.Bo mama wpadnie tylko nad ranem, na chwilę.I znówpójdzie do pracy.Dużo pijanych tatusiów i wujków szlaja się po knajpach, zamiast siedziećprzykładnie z rodziną.Nawet więcej, niż w zwykłe dni.I jak mówiła mama, żal ich nieoskubać.Pewnie.Mogliby przecież pakować prezenty, zamiast chlać i szukać wrażeń.Boprzecież Mikołaja nie ma.Ale pistolet mógłby przynieść.Wyobraziła sobie jak stoi nad wujkiem, wyobraziła sobiewykrzywioną strachem twarz, muszkę dokładnie między przekrwionymi ślepiami.No, terazbędziesz trzymał łapy przy sobie.Ale Mikołaja nie ma.A wujek nie handluje prochami, w ogóle niczym nie handluje.Niktnie przyjdzie go zabić, żaden Oldman ze swoją drużyną.Bo wujek nie skręci nikomuprochów, żadnemu wielkiemu bossowi.Najwyżej znów przyjdzie dzielnicowy, a potemwujka wypuszczą z powodu małej szkodliwości społecznej.No, ale dobre i dwa dni.Nie ma Mikołaja.To po co ta pieprzona choinka? Na co to wszystko?Nikt nie zapuści korzeni.Oszukujesz się, Matyldo.To tylko roślina, głupie zielsko.Leonodszedł i nie wróci.Zostałaś sama, głupia gówniaro.Otarła łzy, nacisnęła wyłącznik na pilocie.Końcowe napisy zamieniły się w cienką kreskę,potem w punkt.Punkt zgasł, ekran jeszcze chwilę żarzył się słabnącą poświatą, bladyprostokąt w ciemności.Wreszcie ściemniał do końca.I wtedy usłyszała ten dzwięk.Ciche dzwonki.Jingle bell, jingle bell.Srebrzyste dzwięki dzwonków układały się natrętnie w melodię,dobiegały gdzieś z zewnątrz, zza ciemnego okna, zasłoniętego szczelnie.Przybliżały się ioddalały.Leżała cicho, znów była małą dziewczynką, nie wyzutym ze złudzeń podlotkiem.Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w ciemność, ale zamiast niej widziałarozświetloną choinkę, srebrne nitki anielskiego włosa, łańcuchy z kolorowego papieru.Krągłebombki, śmiesznie odbijające dziecięce twarze, wyolbrzymiające ciekawe noski, pucołowatepoliczki.Królewnę Znieżkę z krasnoludkami, jelonka Bambi, czy jak mu tam było.Dzwonki zadzwoniły jeszcze raz, po czym ścichły.A potem.Zza cienkiej ściany doszedł głuchy łomot, niewyrazne przekleństwa.Zmartwiała, pierzchłachoinka, mrugające lampki.Wujek spieprzył się z wyra.Zaraz wstanie i.Przekleństwa zmieszane z cichym szuraniem, a w tle regularny charkot.Wujek zawsze takchrapie po pijaku, jakby się miał udusić, jakby za chwilę miał poderwać się z łóżka wbeznadziejnej walce o zaczerpnięcie oddechu.Im bardziej charkocze i się dławi, tym mocniejśpi.Coś stuknęło o podłogę.A wujek chrapie.Znów stuknięcie.Ale nie tam, za cienką ścianką działowa, gdzie znajduje się rozmemłanybarłóg.To przecież.Tak, to z dużego pokoju, pustego zwykle i zimnego, tam, gdzie stoichoinka.Ktoś włączył ruskie lampki, bo zza drzwi, przez matową szybę sączy się kolorowapoświata.Jingle bell, Jingle bell.Dzwonki znów dzwięczą, srebrzysty dzwięk przybliża się, znówoddala.Zdaje się wypełniać ponurą norę, zwaną nie wiadomo dlaczego mieszkaniem.Poświata płynąca od drzwi wydobywa z mroku plamy na tapetach.Czuła chłód w koniuszkach palców, gdzieś głęboko czający się strach.Przecież.Przecieżto niemożliwe.Przecież go nie ma.To tylko sen.Zaraz się obudzę.Będzie zimne mieszkanie w obskurnym bloku.Będzie ten wieprzchrapiący za ścianą, ten.Ped.Zaraz, jak mama mówiła? Ty pedale? Nie, ty pedofilu,przypomniała sobie.Będzie zielony drapak z ruskimi lampkami, krzywo wetknięty w garnekz piaskiem.Wujek się krzywił, że piach kotem śmierdzi.A czym ma śmierdzieć, przecież jestz piaskownicy.Zaraz się obudzę.Z tą myślą odrzuciła jednak kołdrę, stanęła na zimnych płytkach,poczuła dreszcz.Ale realny ten sen, przemknęło jej przez głowę.Sztywno zrobiła krok, potemdrugi.Ujęła klamkę.Dzwonki wciąż rozbrzmiewały, wypełniały cała głowę, zdawały sięotaczać zewsząd.Jingle bell.Nacisnęła klamkę, drzwi zaskrzypiały żałośnie jak kot nadepnięty na ogon.Mimowypełniającego wszystko srebrzystego brzmienia dzwonków usłyszała, jak chrapanie wujkaurwało się na chwilę.Chwila trwała długo, odmierzana głuchymi uderzeniami serca.A gdymyślała, że już minęła nieskończoność zaskrzypiały sprężyny, wujek zamamlał coś izachrapał znów z regularnością kwarcowego zegarka.Poczuła ulgę spływającą z falą ciepła.Wciąż otoczona dzwiękiem dzwonków zdecydowanie pchnęła drzwi [ Pobierz całość w formacie PDF ]