[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.O głodzie na Powołżu rozpisywano sięwe wszystkich gazetach, więc naród pośpieszył z pomocą głodującym, natomiast w początkach lat trzydziestych o głodzie nikt nie pisał.W miastach wydawano jeszcze toi owo na kartki, ale na wsi kartek nie było, ludziska zaczęli tłumnie walić do miast, a tu domiasta nie wpuszczają.Ciężki to był okres.Z drugiej strony jednak rozwijał się przemysł.Budowano nowe zakłady, fabryki, elektrownie, kraj przekształcił się w silne państwo, co budziło entuzjazm wśród społeczeństwa, młodzież ciągnęła na budowy pierwszej pięciolatki, do Magnitogorska,Kuźniecka, Czelabińska, Stalingradu i innych miast.Także mój brat Jefim, młodszy ode mnieo dwa lata, wyjechał do Charkowa na budowę Charkowskich Zakładów Budowy Traktorów,wyjechał jako zwykły kamieniarz, na miejscu zdobył zawód, wstąpił do instytutu, zostałinżynierem, i trzeba przyznać, dobrym inżynierem.W czasie wojny był dyrektorem wielkichzakładów, które stworzył dosłownie w pustym stepie, mając do dyspozycji tylko ewakuowanysprzęt, produkował czołgi i inną broń, otrzymał szereg odznaczeń, i bardzo go ceniono.Kiedy Jefim wyjechał do zakładów charkowskich, mnie akurat powołano do wojska, trafiłem do artylerii.Jeszcze za carskich czasów istniało takie powiedzonko:„Przystojnegobiorą do kawalerii, silnego do artylerii.” Odbyłem obowiązkową służbę i wróciłem do domu.Wszyscy się uczyli, pojawiły się nowe uczelnie humanistyczne, a zwłaszcza techniczne, cojest zupełnie zrozumiałe: bez kadry inżynierskiej nie ma industrializacji.A jeżeli się chceszuczyć, proszę bardzo, nic nie stoi na przeszkodzie, ucz się na zdrowie, byłeś miał chęć.Chłopaki z naszej parowozowni mający pięć, sześć klas kończyli przyśpieszone kursyw zakresie szkoły średniej i wstępowali na wyższe uczelnie; przede mną też wszystkie drogistały otworem: robotnik od najmłodszych lat, do tego zdemobilizowany czerwonoarmista,mógł najpierw zapisać się na kursy, potem na wyższą uczelnią, wyjechać do Charkowa,Charków był wtedy stolicą Ukrainy.Ale, widzicie, okazało się, że jestem najstarszyw rodzinie.Lowa, chociaż starszy wiekiem, był zastępcą naczelnika wydziału politycznegodo spraw komsomołu na kolei, człowiekiem o ministerialnej głowie, i rodzinne troski były dlaniego tylko obciążeniem, rodzice starali się nie zaprzątać mu nimi głowy, i Lowa już oddawna nie mieszkał z nami.Tak więc za najstarszego uważano mnie i na mnie też spocząłobowiązek pomagania rodzinie i ciągnięcia w górę młodszego rodzeństwa, rodzice chcielibowiem zapewnić dzieciom wykształcenie, przede wszystkim zaś zależało im na Lubie, którakończyła właśnie szkołę i żadnych innych ocen poza celującymi nie miała.Wnaszej rodzinieLowę i Lubę uważano za wybitnie zdolnych, ja i pozostali bracia byliśmy zwyczajni, nawetJefima traktowano całkiem zwyczajnie, pracował wówczas jako kamieniarz w CharkowskichZakładach Budowy Traktorów i nikt nie mógł przypuszczać, że tak się wybije w czasiewojny.Zatem ja i rodzice musieliśmy utrzymywać resztę rodzeństwa, przede wszystkim Lubę- na wyższej uczelni Luba otrzyma stypendium, pozostanie nam wtedy na głowie Henryk,Dina i Sasza.Po Henryku nikt się wiele nie spodziewał; skończy siedmiolatkę i pójdzie dopracy, no a maleńką Dinę, która dopiero miała iść do szkoły, i maleńkiego Saszę wychowająrodzice, ja będę już wolny i w końcu zajmę się urządzeniem własnego życia.8Rozumiejąc sytuację rodziców, zostałem w domu, pracowałem w fabryce obuwia jako majster, zarabiałem przyzwoicie, mogłem się modnie ubierać.Chłopak młody, przystojny,w dodatku po wojsku, nie jakiś tam smarkacz, dosyć oczytany, mogłem porozmawiać z dziewczyną, umiałem tańczyć wszystkie tańce, jakie tylko chcecie, na parkiecie czułem sięswobodnie, o żeniaczce nie myślałem, tak też było dobrze, a mama wciąż powtarzała:„Jeszcze zdążysz!” Nasze miasteczko też nie było w końcu aż tak zapadłą dziurą.W sezonie,jak już wiecie, zjeżdżali letnicy, zdarzali się wśród nich ludzie interesujący, a nawet wybitni.Mieliśmy zresztą własną znakomitość, znanego dyrygenta, który jeszcze żyje i ma tytuł artysty ludowego ZSRR.Czasami odwiedzał swoich rodziców i wypoczywał w naszymmiasteczku tydzień, dwa.Pewnego razu przyjechał z nim malarz, Ormianin, nazywał się Hajk, też żyje, dziś jestjuż bardzo stary, a wtedy malował portret naszego dyrygenta.Malował go rano, pozostały zaśczas spędzał, siedząc ze sztalugami na brzegu rzeki, w lesie na polanie lub w polu, chodził pomieście z wielkim szkicownikiem, rysował przechodniów na ulicy, domki, kołchoźników narynku.Chociaż nie pierwszej młodości, miał na pewno pod pięćdziesiątkę, przyznać trzeba,że piękny był z niego mężczyzna.Włosy siwe, gęste, kręcone, wąsy czarne, nos orli, podkrzaczastymi brwiami oczy o przenikliwym spojrzeniu.Kiedy pojawia się gdzieś mężczyznao takim wyglądzie i w dodatku oddaje się tak niezwykłemu zajęciu: chodzi cały dzień zeszkicownikiem i rysuje, to po dwóch dniach zna go całe miasto.Hajk zresztą mimo surowegowyglądu był bardzo towarzyski, mówił z miłym kaukaskim akcentem, częstowałdziecicukierkami i kiedy ludzie przystawali koło jego sztalug, zaglądając mu przez ramię, nikogonie odpędzał.I oto pewnego razu na rynku Hajk zobaczył naszą matkę.O spotkaniu tym opowiedziała mi Luba, była wtedy z mamą.Zobaczył matkę, przystanął i zaczął się jej natarczywie przyglądać.- Cóż ten Ormianin tak się na nas gapi? - zdziwiła się matka.- On się gapi na ciebie - odparła Luba.- A to coś nowego! - powiedziała mama.Kiedy odchodziły z rynku, Luba obejrzała się, zobaczyła, że Hajk patrzy za nimi, i powiedziała o tym mamie.Mama się nie odezwała.Tego samego wieczoru Hajk i nasz krajan, słynny dyrygent, zjawili się u nas w domu.Tacy znakomici goście! Prosimy ich oczywiście do stołu, podajemy herbatę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl