[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- I czy usta nie są zanadto otwarte?Czy oczy mogą być tak ogromne?" Nie mówił jednak nic,bo kochał swego syna w Panu, tak jak i swoją córkę wPanu.Młodzieniec nie tylko ocalił mu życie, a tym samymwolę, która podtrzymywała filary, ale patrzył mu szczerzew oczy jak wierny pies, czego Goody, jeśli widział ją zbliska, nigdy nie uczyniła.Drażniła go, drażniły go jej rudewłosy, nie czuł w stosunku do niej nic poza współczuciem ijakimś dziwnym niepokojem.W początku grudnia czterygłowy zostały ukończone i znikły w otworze wieży wraz zich młodym twórcą, który zaniósł je tam, gdzie czekały nanie cztery górne okna.Owego ranka, gdy dziekanobserwował wnoszenie ich na górę, Rachela znów się kołoniego kręciła i paplała.W czasie nieobecności niemowymyśl o Goody i ucieczce Pangalla narzuciła mu sięprzemożnie."Dlaczego ją zaniedbałem? Ona mniepotrzebuje!" I jakby myśl o niej przywołała ją, oto już była w nawie północnej, przez którą biegła patrząc w górę, apotem skręciła w bok i minąwszy skrzyżowanie naw szłaprędko, coraz prędzej w stronę krużganka.- Moje dziecko."Muszę tak zrobić dla jej dobra - myślał  choćprzeszkadza mi to w skupieniu." Ruszył szybko kudrzwiom wiodącym na krużganek.A ona wbiegła tamwłaśnie i prędko uskoczyła w bok.- Moje dziecko.Ze śmiechem, choć trochę gniewny, zastąpił Jej drogęrozkrzyżowując ręce.Stała pod ścianą odwrócona bokiem,drżała.Włosy miała skromnie zakryte; odwróciła twarz,tak że widział tylko owalny zapadnięty policzek.- Moje dziecko, myślałem.Co myślał? "Co ja jejmam do powiedzenia? Kim jestem, żeby jawypytywać?"Ale to ona przemówiła błagalnie:- Puśćcie mnie, ojcze! Puśćcie mnie, proszę!- On wróci.- Proszę!- A tymczasem.przez wszystkie te lata.Dzieckomoje.jesteś mi bardzo droga. Nagle wstrząśnięty spostrzegł, jak blade są jej wargi,blade i zaciśnięte.Widział też, jak ogromne i wytrzeszczonemogą być ciemne duże oczy, jakby i powieki ściągnęły siędo tyłu, podobnie jak wargi.Koszyk przyciśnięty do jejpiersi drżał, a on ledwie dosłyszał szept:- lwy także!!Znikła chwytając z trudem w szlochu powietrze,przemknęła obok niego i wbiegła w ciemny krużganek; jejciężki płaszcz zatrzepotał w powietrzu, a spod spódnicymignął mu przed oczyma zarys kostek i stóp.Chwycił sięrękami za głowę i powiedział z gniewem,,do głębi zakłopotany, nie pojmując nic:- Co to wszystko znaczy?Otrząsnął się potem, bo czuł ją jeszcze przy sobie, a toprzeszkadzało w pracy."Muszę odsunąć od siebie wszelkiedrobiazgi - pomyślał.- O ile to jest część ceny, trudno! Ajeśli nie mogę nic pomóc, po co rozpamiętywać to bezkońca? Mam w rękach zbyt wielką robotę.Robota!Robota!"Nagle coś go olśniło."Muszę uciec w górę od tegorozgardiaszu!" Wraz z tą myślą pojawił się znowu cienkinerwowy śmiech."I zabiorę ze sobą na wieżę cały mój płomienny zapał." Popatrzył na swoją sutannę i stwierdził,że nie jest to strój odpowiedni do wspinania się po.drabinie.Schylił się i podkasał ją zawiązując u pasa.Schodzący na dół robotnik stanął na pierwszym z bokurusztowaniu i postukał się palcem w czoło.Naraz wszystkowydało się Jocelinowi łatwiejsze.Nareszcie rozbłysło wokółniego słońce.Wchodził na górę krok za krokiem; dotarł dociemnego, nie osłoniętego rusztowania na triforium izanurzył się w mrok schodów oświetlonych jedynieszczelinami w kształcie strzał, jakby budynku mieli bronićłucznicy.Wyszedłszy ze schodów zobaczył nowe belki nadsklepieniem.Piął się dalej poszerokich drabinach wśród błysków i ogni rzucanych przezokna w dolnej części wieży.- No, oczywiście! - wykrzyknął.- Oczywiście! Poczuł,że serce tłucze mu się o żebra.Odpoczął chwilę, by jeuspokoić i odzyskać oddech.Usiadł na brzegu rusztowaniajak kruk na krawędzi skały.Robotnicy wchodzący na górę ischodzący na dół przyglądali musię z ciekawością, ale się nie odzywali.Przesunął się na sambrzeg i zwiesił nogi na zewnątrz.Uchwycił obiema rękamilistwę drabiny, wychylił się spoza niej i spojrzał w dół. Trzon, ściana i okna wieży zdawały się, gdy patrzył na nie zgóry, zbiegać razem, zdolne unieść zaledwie własny ciężar.Wszystko było nowe i czyste.Otwory okienne, wysokie naosiemdziesiąt stóp, umieszczone po dwa w każdej z czterechścian, rusztowania i konstrukcje pionowe, drabiny i świeżociosane belki jaśniały w słońcu.Odczuwał taką samątrwożną radość, jaką odczuwa mały chłopiec, kiedy po razpierwszy wdrapie się wysoko na zakazane drzewo.Kręciłomu się w głowie i upajał się tym, i dech mu zapierało, gdypatrzył w dół,prosto w dół, z otworu w otwór, z głębi w głębię, za-puszczając wzrok w odległy świat na skrzyżowaniu naw.Posadzka była stąd tak samo mało widoczna jak przedtemdno otworu w niej, bezbarwna i ciemna z tej wysokości.Potem zawrót głowy mu minął.Pozostała tylkoradość i myśl: "Oczywiście!" ,Tak musi się czuć ptak,wolny w świecie gałęzi i swobodny na swoich skrzydłach.Amy musimy się wydawać tacy szarzy, tacy ograniczeni donaszych głów i ramion, tacy skrępowani, czołgający się poziemi.I gdy tak myślał, ujrzał Rachelę pełznącą poposadzce jak stworzenie, które wyłoniło się z ziemi.Poczułsię uwolniony od niej i zaczął wchodzić wyżej.Piął się i wdrapywał nie zważając na nieprzystojnie odsłonięte uda.Na wysokości dwustu stóp nad ziemią stawały sięprzyzwoite.Przechodził z jednego poziomu na drugi,patrząc stale w górę, gdzie ludzie też pięli sięniezmordowanie ku niebu.Słyszał znów koło siebieodgłosy budowy.Zatrzymał się przy "jaskółczymgniezdzie", by odsapnąć, i zobaczył, ze jest topomieszczenie wielkości jego pokoju, uwieszone w rogu, znie oszklonym otworem okiennym wychodzącym nawewnętrzną stronę wieży.Majster mierzył właśnie jejszerokość.Jocelin stanął obok niego na pomoście z czterechdesek, rozpromieniony, i czując potrzebę wyrażenia swejradości, zawołał:- Widzisz, synu! Filary wytrzymują!Majster nie odrywając oczu od swego przyrząduodpowiedział kwaśno:- Kto tam wie, jak to jest.Może każdy z nich wspierasię na własnych fundamentach.- Powiedziałem ci, że one unoszą się w powietrzu.Majster ze zniecierpliwieniem wzruszył ramionami.- Słyszę was dobrze, ojcze.- Roger! Wyciągnął rękę, ale majster się odsunął, jakby ciałojego było uczulone na dotyk.Odwrócił się na pięcie nanajbliższej ściany desce i przycisnął swój przyrząd dopiersi.- Już dawno powiedziałem, co miałem do powiedzenia.- Jak możesz mówić w ten sposób, Roger, widząc kołosiebie cud? Nie czujesz, że to cud? Nie potrafisz zaczerpnąćz niego nauki, dojrzeć, jak zmienia on wszystko?Milczeli patrząc na siebie pośród chrzęstu ciosanychkamieni.Roger Mason przyglądał się dziekanowi prze-nosząc kolejno wzrok z czubków jego palców poprzez łydki,białe uda i tułów na twarz.Patrzyli sobie w oczy.majsteruśmiechał się smętnie.- Tak, wiele to zmieniło.Otworzył drzwi ,,jaskółczego gniazda", a potem od-wrócił się nagle i krzyknął z wściekłością:- Nie widzicie, ojcze, coście zrobili?Zniknął trzaskając drzwiami, aż zatrzęsły się ściany jaskółczego gniazda".Jocelin popatrzył na mury.- Wiem, wiem! Naprawdę wiem! W nagłym wybuchu radości rzucił się ze śmiechem dodrabiny.I wspinając się po niej zapomniał o Rogerze iposadzce w dole.Bo punktem rozwojowym byłwierzchołek [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl
  • s/6.php") ?>