[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale sam mit jest jak głos z Paksos, słaby idaleki, i może być zle zrozumiany, jeśli imię kapitana ma większe znaczenie, niżsądzili teologowie.- Tammuzie, Tammuzie, Tammuzie, największy bóg nie żyje! - krzyczelinowicjusze na dorocznym misterium poświęconym innemu zmarłe mu izmartwychwstałemu bóstwu ziarna i wina, chleba i wina.W chłodny dzień siódmy pazdziernika 1998 roku, tuż po północy, w okolicachSherman Hills na wschód od Laramie w stanie Wyoming dwudziestojednoletnistudent pierwszego roku nauk politycznych Matthew Shepard został przywiązany dodrewnianego płotu, pobity, poparzony, rozebrany do naga i zostawiony na śmierć.Osiemnaście godzin pózniej, o 18:22 motocyklista jadący Snowy Mountain View Roadzauważył coś, co w pierwszej chwili wziął za stracha na wróble.Prawdziwego strachana wróble powiezli pózniej ulicami studenci Colorado State University, z wywieszkąna szyi Jestem gejem i słowami W głębi dupy namalowanymi z tyłu na koszuli.Ichplatforma przejechała zaledwie kilka kilometrów od Poudre Valley Hospital, wktórym Shepard umarł dwunastego pazdziernika o godzinie 12:53, nie odzyskawszyprzytomności.Na stronie internetowej www.godhatesfags.com wielebny Fred Phelps odlicza dniMatthew Sheparda spędzone w piekle, pod jego twarzą otoczoną przez płomienie.Dwa z imion apostoła Judasza Didymosa Tomasza, słynnego wątpiącego zewangelii, pochodzą od słów oznaczających bliznięta: aramejskiego teoma i greckiegodidymos.Bywa określany jako sobowtór zmarłego i zmartwychwstałego boga, i możenim jest, bo Tammuz - który wszedł do greckiej mitologii jako Adonis, syn Mirry,przez Fenicję, gdzie był znany jako Adon albo Adonai, czyli Pan - stoi za christosemblisko jak jego cień i gdybyśmy mogli zobaczyć jego twarz, zapewne dostrzeglibyśmyrodzinne podobieństwo.Ale w oczy razi nas blask nimbu skradzionego bogowi słońcaHeliosowi, dlatego je mrużymy i przekrzywiamy głowę, żeby dojrzeć skromnegopasterza Tammuza, który zginął z rąk żołnierzy dwa tysiące lat przed tym, jak Adonai,syn Marii, przyszedł na świat w stajence, w dniu urodzin Mitry.Zresztą i tak nie maznaczenia, jaki pasterz umarł na jakim wzgórzu w jakim tysiącleciu; zawsze będą tacy,którzy składają ofiary z kozłów, w Babilonie, Jerozolimie albo Wyoming, i tacy, którzypotrafią tylko śpiewać głośne lamenty nad każdym z nich.- Pan nie żyje - mówi Jack.- Wielki Pan nie żyje.Patrzę na niego, choć to trudne, bo siedzi na łóżku i trzyma kartkę z bazgrołami,jakby doszukiwał się w nich sensu, żeby w ten sposób zrozumieć wszystko.Nie wiem,czy w ogóle mnie dostrzega; od kilku miesięcy jest tak zamknięty w sobie, że równiedobrze mógłbym obserwować go z okna w innym świecie.Nawet Joey nie potrafi siędo niego przebić.Patrzę, choć to trudne, na jego ułamane rogi i krwawe kikuty w miejscu, gdziekiedyś były złote skrzydła.Nie mieści mi się w głowie, jak mógł to zrobić, nie tracącprzytomności.Wzdrygam się na widok pozbawionej rogów, bezskrzydłej istoty jak zrysunku diabła wykonanego przez średniowiecznego mnicha.Wszędzie jest krew.Wycie syreny zapowiada zbliżanie się ambulansu.Joey kiwa do mnie głową - tyzostań z nim - i wychodzi z pokoju.Jack odkłada notatki i bierze Zippo z biografii Johna Macleana leżącej na łóżkuobok niego.Zaczyna bawić się zapalniczką, otwiera ją i zamyka, otwiera i zamyka,klik, klak, klik, klak.- Jak książka? - pyta.Klik, klak, klik, klak.- W porządku - odpowiadam.Klik, klak, klik, klak.- Umieściłeś w niej płonącą mapę? Każda powieść rozpoczyna się od płonącejmapy.Wzruszam ramionami.Klik.Lot do wiecznościObawiam się, że lecę nad Welinem jako cień śmierci.Unosząc się ponad światami naskrzydłach z synte niczym ogromny anioł, widziałem na własne oczy malutkie kropki,ludzi i inne stworzenia poruszające się w dole jak insekty po powierzchni jednegowielkiego oszustwa.Wiem, że ta wieczność nie jest pustkowiem.Wiem to teraz.Niejest wyludniona, dopóki ja się nie zjawiam.Szybuję wśród chmur w goglach i masce niczym straszny gargulec, przysiadam narzezbionych szklanych wolutach baśniowej wieży i patrzę w dół na ludzkość,dostrajam obraz w soczewkach, żeby lepiej widzieć tłumy ludzi zamieszkujących teświaty.Przez dziesięć tysięcy lat bez drugiego człowieka, z którym można by pogadać,tylko ze wspomnieniami rozmów i sporów, przyzwyczaiłem się do samotności, aleteraz, kiedy wiem, że tam są, marzę o tym, żeby zstąpić między nich, uśmiechnąć się,wyciągnąć rękę, otworzyć ramiona, połączyć się z ludzkością.Gdy zdarzyło się to po raz pierwszy, gdy zobaczyłem inną duszę w tej pustce,byłem taki przejęty i oślepiony łzami wzruszenia, że nie patrzyłem, na czym ląduję.Rzuciłem się w dół, wrzeszcząc i bełkocząc z radości, zagłuszając możliwe okrzykizdziwienia albo strachu.Po wylądowaniu zerwałem gogle i cisnąłem je na ziemię.Przez chwilę panowała cisza, zanim powietrze rozdarł ryk mojego przerażenia.To Księga czy ja? - zastanawiam się.Wiem tylko, że kiedy spiralą mknę ku ziemi albonurkuję, poddając się grawitacji - w nadziei że zdołam prześcignąć siłę, która za mnąpodąża - widzę twarze unoszące się do góry, ręce, które pokazują na niebo, szarpią zarękawy, osłaniają oczy, usta otwierające się w niemym zdumieniu.A potem wszyscyznikają.Od początku jest tak samo.Opadam wolno ku samotnemu człowiekowi, którypracuje na roli albo łowi ryby, idę w milczeniu, modląc się, żeby sytuacja znowu sięnie powtórzyła.Promień mojego wpływu jest za każdym razem inny, ale rezultatzawsze identyczny.Dostrzegają mój cień kątem oka i patrzą w górę albo za siebie.Motyka wypada z ręki, lufa strzelby unosi się i po chwili opuszcza ku ziemi.Ludziezapalają papierosy, przełykają piwo, ignorują szczekające psy.A gdy podchodzę zablisko - kiedyś szedłem w stronę pewnego starca i zbliżyłem się tak bardzo, że mogłemniemal dotknąć szczeciny na jego brodzie - widzę.migotanie, takie jak w letni dzień,gdy powietrze drży nad rozgrzaną szosą.A oni znikają, obracają się w pył.Stałem się Zmiercią, niszczycielem światów.To Księga czy ja? - zastanawiam się.Czy jestem tak obcy ich rzeczywistości, że niemożemy istnieć w granicach wzajemnej percepcji i całe światy matek, ojców, dzieci,przyjaciół i wrogów, całe cywilizacje muszą zniknąć na moje przyjście? Nie mogę w touwierzyć, nie śmiem w to wierzyć.Musi chodzić o Księgę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl przylepto3.keep.pl
.Ale sam mit jest jak głos z Paksos, słaby idaleki, i może być zle zrozumiany, jeśli imię kapitana ma większe znaczenie, niżsądzili teologowie.- Tammuzie, Tammuzie, Tammuzie, największy bóg nie żyje! - krzyczelinowicjusze na dorocznym misterium poświęconym innemu zmarłe mu izmartwychwstałemu bóstwu ziarna i wina, chleba i wina.W chłodny dzień siódmy pazdziernika 1998 roku, tuż po północy, w okolicachSherman Hills na wschód od Laramie w stanie Wyoming dwudziestojednoletnistudent pierwszego roku nauk politycznych Matthew Shepard został przywiązany dodrewnianego płotu, pobity, poparzony, rozebrany do naga i zostawiony na śmierć.Osiemnaście godzin pózniej, o 18:22 motocyklista jadący Snowy Mountain View Roadzauważył coś, co w pierwszej chwili wziął za stracha na wróble.Prawdziwego strachana wróble powiezli pózniej ulicami studenci Colorado State University, z wywieszkąna szyi Jestem gejem i słowami W głębi dupy namalowanymi z tyłu na koszuli.Ichplatforma przejechała zaledwie kilka kilometrów od Poudre Valley Hospital, wktórym Shepard umarł dwunastego pazdziernika o godzinie 12:53, nie odzyskawszyprzytomności.Na stronie internetowej www.godhatesfags.com wielebny Fred Phelps odlicza dniMatthew Sheparda spędzone w piekle, pod jego twarzą otoczoną przez płomienie.Dwa z imion apostoła Judasza Didymosa Tomasza, słynnego wątpiącego zewangelii, pochodzą od słów oznaczających bliznięta: aramejskiego teoma i greckiegodidymos.Bywa określany jako sobowtór zmarłego i zmartwychwstałego boga, i możenim jest, bo Tammuz - który wszedł do greckiej mitologii jako Adonis, syn Mirry,przez Fenicję, gdzie był znany jako Adon albo Adonai, czyli Pan - stoi za christosemblisko jak jego cień i gdybyśmy mogli zobaczyć jego twarz, zapewne dostrzeglibyśmyrodzinne podobieństwo.Ale w oczy razi nas blask nimbu skradzionego bogowi słońcaHeliosowi, dlatego je mrużymy i przekrzywiamy głowę, żeby dojrzeć skromnegopasterza Tammuza, który zginął z rąk żołnierzy dwa tysiące lat przed tym, jak Adonai,syn Marii, przyszedł na świat w stajence, w dniu urodzin Mitry.Zresztą i tak nie maznaczenia, jaki pasterz umarł na jakim wzgórzu w jakim tysiącleciu; zawsze będą tacy,którzy składają ofiary z kozłów, w Babilonie, Jerozolimie albo Wyoming, i tacy, którzypotrafią tylko śpiewać głośne lamenty nad każdym z nich.- Pan nie żyje - mówi Jack.- Wielki Pan nie żyje.Patrzę na niego, choć to trudne, bo siedzi na łóżku i trzyma kartkę z bazgrołami,jakby doszukiwał się w nich sensu, żeby w ten sposób zrozumieć wszystko.Nie wiem,czy w ogóle mnie dostrzega; od kilku miesięcy jest tak zamknięty w sobie, że równiedobrze mógłbym obserwować go z okna w innym świecie.Nawet Joey nie potrafi siędo niego przebić.Patrzę, choć to trudne, na jego ułamane rogi i krwawe kikuty w miejscu, gdziekiedyś były złote skrzydła.Nie mieści mi się w głowie, jak mógł to zrobić, nie tracącprzytomności.Wzdrygam się na widok pozbawionej rogów, bezskrzydłej istoty jak zrysunku diabła wykonanego przez średniowiecznego mnicha.Wszędzie jest krew.Wycie syreny zapowiada zbliżanie się ambulansu.Joey kiwa do mnie głową - tyzostań z nim - i wychodzi z pokoju.Jack odkłada notatki i bierze Zippo z biografii Johna Macleana leżącej na łóżkuobok niego.Zaczyna bawić się zapalniczką, otwiera ją i zamyka, otwiera i zamyka,klik, klak, klik, klak.- Jak książka? - pyta.Klik, klak, klik, klak.- W porządku - odpowiadam.Klik, klak, klik, klak.- Umieściłeś w niej płonącą mapę? Każda powieść rozpoczyna się od płonącejmapy.Wzruszam ramionami.Klik.Lot do wiecznościObawiam się, że lecę nad Welinem jako cień śmierci.Unosząc się ponad światami naskrzydłach z synte niczym ogromny anioł, widziałem na własne oczy malutkie kropki,ludzi i inne stworzenia poruszające się w dole jak insekty po powierzchni jednegowielkiego oszustwa.Wiem, że ta wieczność nie jest pustkowiem.Wiem to teraz.Niejest wyludniona, dopóki ja się nie zjawiam.Szybuję wśród chmur w goglach i masce niczym straszny gargulec, przysiadam narzezbionych szklanych wolutach baśniowej wieży i patrzę w dół na ludzkość,dostrajam obraz w soczewkach, żeby lepiej widzieć tłumy ludzi zamieszkujących teświaty.Przez dziesięć tysięcy lat bez drugiego człowieka, z którym można by pogadać,tylko ze wspomnieniami rozmów i sporów, przyzwyczaiłem się do samotności, aleteraz, kiedy wiem, że tam są, marzę o tym, żeby zstąpić między nich, uśmiechnąć się,wyciągnąć rękę, otworzyć ramiona, połączyć się z ludzkością.Gdy zdarzyło się to po raz pierwszy, gdy zobaczyłem inną duszę w tej pustce,byłem taki przejęty i oślepiony łzami wzruszenia, że nie patrzyłem, na czym ląduję.Rzuciłem się w dół, wrzeszcząc i bełkocząc z radości, zagłuszając możliwe okrzykizdziwienia albo strachu.Po wylądowaniu zerwałem gogle i cisnąłem je na ziemię.Przez chwilę panowała cisza, zanim powietrze rozdarł ryk mojego przerażenia.To Księga czy ja? - zastanawiam się.Wiem tylko, że kiedy spiralą mknę ku ziemi albonurkuję, poddając się grawitacji - w nadziei że zdołam prześcignąć siłę, która za mnąpodąża - widzę twarze unoszące się do góry, ręce, które pokazują na niebo, szarpią zarękawy, osłaniają oczy, usta otwierające się w niemym zdumieniu.A potem wszyscyznikają.Od początku jest tak samo.Opadam wolno ku samotnemu człowiekowi, którypracuje na roli albo łowi ryby, idę w milczeniu, modląc się, żeby sytuacja znowu sięnie powtórzyła.Promień mojego wpływu jest za każdym razem inny, ale rezultatzawsze identyczny.Dostrzegają mój cień kątem oka i patrzą w górę albo za siebie.Motyka wypada z ręki, lufa strzelby unosi się i po chwili opuszcza ku ziemi.Ludziezapalają papierosy, przełykają piwo, ignorują szczekające psy.A gdy podchodzę zablisko - kiedyś szedłem w stronę pewnego starca i zbliżyłem się tak bardzo, że mogłemniemal dotknąć szczeciny na jego brodzie - widzę.migotanie, takie jak w letni dzień,gdy powietrze drży nad rozgrzaną szosą.A oni znikają, obracają się w pył.Stałem się Zmiercią, niszczycielem światów.To Księga czy ja? - zastanawiam się.Czy jestem tak obcy ich rzeczywistości, że niemożemy istnieć w granicach wzajemnej percepcji i całe światy matek, ojców, dzieci,przyjaciół i wrogów, całe cywilizacje muszą zniknąć na moje przyjście? Nie mogę w touwierzyć, nie śmiem w to wierzyć.Musi chodzić o Księgę [ Pobierz całość w formacie PDF ]