[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powinna pokazać mu wszystko, co umie, powiedzieć mu wszystkiemiłosne słowa, jakich tylko pragnie, dać tyle czułości, ile potrzebuje.Tak, by w końcu pojął, że onajuż nie chce grać roli młodszej siostry.Marzenia stały się spokojniejsze, słodsze, powoli nadchodził sen.Widziała przed sobą Randara w przyszłości, dzieci Randara, ciemne jak on, ale obdarzonejej rysami.Widziała Randara bawiącego się z nimi, Randara rzezbiącego dla nich maleńkiefigurki.Siebie samą jako dumną żonę i matkę, niedużą, świetnie utrzymaną zagrodę, dom zmnóstwem pokoi na książki, które będzie gromadzić, i lekarstwa, jakie sama sporządzi.Słodkie marzenia, piękne obrazy.Maria zasnęła z uśmiechem szczęścia na wargach, przytulona do poduszki.Randar również słyszał miłosne westchnienia z łóżka swego przybranego ojca.Działały naniego nieco inaczej niż na Marię.Nie podniecały jego wyobrazni, budziły natomiast w cieledorosłego już teraz mężczyzny dziwny niepokój.Dawno zostawił za sobą bezbronnego, małego chłopca, a przeżycia z dzieciństwa otoczyłgrubym murem niepamięci.Starał się nie myśleć o fizycznych zbliżeniach ludzi tak bardzoprzypominających ponure spektakle dokonujące się wiosną między zwierzętami.To okropne dyszenie, te obrzydliwe mlaskania!Wszystko to niegdyś dla małego chłopca oznaczało odrzucenie, izolację, zimno i głód.Kiedy ojciec sprowadzał do domu kobiety, chłopiec musiał długie godziny spędzać w chlewie.A te kobiety!Często pijane, cuchnące, o długich brudnych włosach, z zepsutymi zębami!Jeszcze się do niego szczerzą w koszmarnych snach, jeszcze czuje ból, jak wtedy, kiedychichocząc próbowały go łapać za żałosny chłopięcy członek.Randar dygotał z obrzydzenia raczejniż z podniecenia na myśl o takich miłosnych doświadczeniach.W ostatnich czasach jednak coraz częściej pojawiała się jakaś nieokreślona tęsknota.Wiedział, skąd ona się bierze, dokąd go pcha, co, czy raczej kto, wywołuje to bolesneuczucie pustki.Tęsknota odbierała mu sen, powodowała, że myśli krążyły wciąż tym samym torem,nie pozwalała się na niczym skupić, oddalała go od świata.Jorand wiele razy spoglądał na niego tak dziwnie, zdarzało się, że musiał go szturchnąć, bychłopak się ocknął.Noce też nie były od tego wolne.Gdy tylko przespał się kilka godzin, zaczynały siępojawiać jakieś delikatne istoty, które przenosiły go do pełnych światła, dziwnych miejsc.Czy to anioły?Czy w snach odwiedzał niebo?Istoty były kobietami, delikatnymi dłońmi muskały jego napięte ciało, śpiewały muniebywale podniecające pieśni, oplatały jedwabistymi włosami jego twarz.Dziwne.A jeszcze dziwniejsze, że te istoty miały takie znajome rysy.%7łyczliwe spojrzenia, wyraznebrwi, złociste włosy, w znajomy sposób wygięte usta, zawsze lekko uśmiechnięte.Twarze młode,mimo to dojrzałe.Aż do dzisiaj nie wiedział, kogo mu przypominają.Kobiety ze snów, owe jasne, zwiewneistoty, czułe i wabiące, wszystkie miały rysy Marii.Skąd, na Boga, wzięły mu się takie wizje?Maria, ta postrzelona dziewczyna, stara się go uwodzić?Nie była już taka jak dawniej.Zdawało mu się, jakby kobiety z sennych marzeń były jejwysłanniczkami, jej myślami, które w jego głowie przekształcały się w obrazy, mająceprzygotować go do powrotu Marii.Jaka piękna:.Taka dojrzała, a mimo to niewinna!Widział, że szczupłe palce drżą, kiedy pierwszego wieczora sprzątała ze stołu, widział, że napięknych policzkach płoną rumieńce wywołane jego komplementami.Sam zresztą nie umiałbypowiedzieć, skąd mu się one biorą, po prostu ogarnęła go taka ochota, gdy tylko stanął na progu izobaczył.Gdy spojrzał jej w oczy.Uczucie było całkiem nowe, nie znane, dziwne.Nie potrafił porównać go z żadnym innym.Jakaś mieszanina napięcia, jak w chwili, gdy się zaczyna polowanie na sarnę, i oszołomieniaw letnią noc, spędzoną pod kwitnącym krzakiem dzikiej róży, albo wzruszenia, gdy się stoi naszczycie wysokiej góry, a głębia zdaje się człowieka wsysać z przemożną siłą.I lęku.Lęk czai się zawsze niczym jakiś rozedrgany ton, podobny do tego, który Randarodczuwa zawsze w chwili, gdy unosi w górę katowski topór, by za moment opuścić go na karknieszczęsnego skazańca.W starej izbie w końcu ucichło.Ani Maria, ani Randar nie słyszeli już prowadzonej szeptemrozmowy, którą wiedli w tę pózną jesienną noc kochankowie, czekając, aż ciała znowu ogarniespokój.Liv gładziła ukochanego po pokrytym zmarszczkami policzku, z wielką przyjemnościąodczuwała pod miękką dłonią jego szorstki zarost.Jorand leżał spokojnie z ręką spoczywającą ufnie na jej ciepłym brzuchu.Rozmawiali o Marii.Liv miała takie wrażenie, jakby od dawna brakowało jej części serca, a teraz w jakiścudowny sposób ów kawałek znalazł się znowu na miejscu.Wzdychała uszczęśliwiona, pełna zadowolenia po miłosnym zbliżeniu, a także dlatego, żejej ukochane dziecko nareszcie śpi pod tym samym dachem.Leżała rozkoszując się bliskością dwojga ciał, które wciąż jeszcze oddychały w tym samymrytmie [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl przylepto3.keep.pl
.Powinna pokazać mu wszystko, co umie, powiedzieć mu wszystkiemiłosne słowa, jakich tylko pragnie, dać tyle czułości, ile potrzebuje.Tak, by w końcu pojął, że onajuż nie chce grać roli młodszej siostry.Marzenia stały się spokojniejsze, słodsze, powoli nadchodził sen.Widziała przed sobą Randara w przyszłości, dzieci Randara, ciemne jak on, ale obdarzonejej rysami.Widziała Randara bawiącego się z nimi, Randara rzezbiącego dla nich maleńkiefigurki.Siebie samą jako dumną żonę i matkę, niedużą, świetnie utrzymaną zagrodę, dom zmnóstwem pokoi na książki, które będzie gromadzić, i lekarstwa, jakie sama sporządzi.Słodkie marzenia, piękne obrazy.Maria zasnęła z uśmiechem szczęścia na wargach, przytulona do poduszki.Randar również słyszał miłosne westchnienia z łóżka swego przybranego ojca.Działały naniego nieco inaczej niż na Marię.Nie podniecały jego wyobrazni, budziły natomiast w cieledorosłego już teraz mężczyzny dziwny niepokój.Dawno zostawił za sobą bezbronnego, małego chłopca, a przeżycia z dzieciństwa otoczyłgrubym murem niepamięci.Starał się nie myśleć o fizycznych zbliżeniach ludzi tak bardzoprzypominających ponure spektakle dokonujące się wiosną między zwierzętami.To okropne dyszenie, te obrzydliwe mlaskania!Wszystko to niegdyś dla małego chłopca oznaczało odrzucenie, izolację, zimno i głód.Kiedy ojciec sprowadzał do domu kobiety, chłopiec musiał długie godziny spędzać w chlewie.A te kobiety!Często pijane, cuchnące, o długich brudnych włosach, z zepsutymi zębami!Jeszcze się do niego szczerzą w koszmarnych snach, jeszcze czuje ból, jak wtedy, kiedychichocząc próbowały go łapać za żałosny chłopięcy członek.Randar dygotał z obrzydzenia raczejniż z podniecenia na myśl o takich miłosnych doświadczeniach.W ostatnich czasach jednak coraz częściej pojawiała się jakaś nieokreślona tęsknota.Wiedział, skąd ona się bierze, dokąd go pcha, co, czy raczej kto, wywołuje to bolesneuczucie pustki.Tęsknota odbierała mu sen, powodowała, że myśli krążyły wciąż tym samym torem,nie pozwalała się na niczym skupić, oddalała go od świata.Jorand wiele razy spoglądał na niego tak dziwnie, zdarzało się, że musiał go szturchnąć, bychłopak się ocknął.Noce też nie były od tego wolne.Gdy tylko przespał się kilka godzin, zaczynały siępojawiać jakieś delikatne istoty, które przenosiły go do pełnych światła, dziwnych miejsc.Czy to anioły?Czy w snach odwiedzał niebo?Istoty były kobietami, delikatnymi dłońmi muskały jego napięte ciało, śpiewały muniebywale podniecające pieśni, oplatały jedwabistymi włosami jego twarz.Dziwne.A jeszcze dziwniejsze, że te istoty miały takie znajome rysy.%7łyczliwe spojrzenia, wyraznebrwi, złociste włosy, w znajomy sposób wygięte usta, zawsze lekko uśmiechnięte.Twarze młode,mimo to dojrzałe.Aż do dzisiaj nie wiedział, kogo mu przypominają.Kobiety ze snów, owe jasne, zwiewneistoty, czułe i wabiące, wszystkie miały rysy Marii.Skąd, na Boga, wzięły mu się takie wizje?Maria, ta postrzelona dziewczyna, stara się go uwodzić?Nie była już taka jak dawniej.Zdawało mu się, jakby kobiety z sennych marzeń były jejwysłanniczkami, jej myślami, które w jego głowie przekształcały się w obrazy, mająceprzygotować go do powrotu Marii.Jaka piękna:.Taka dojrzała, a mimo to niewinna!Widział, że szczupłe palce drżą, kiedy pierwszego wieczora sprzątała ze stołu, widział, że napięknych policzkach płoną rumieńce wywołane jego komplementami.Sam zresztą nie umiałbypowiedzieć, skąd mu się one biorą, po prostu ogarnęła go taka ochota, gdy tylko stanął na progu izobaczył.Gdy spojrzał jej w oczy.Uczucie było całkiem nowe, nie znane, dziwne.Nie potrafił porównać go z żadnym innym.Jakaś mieszanina napięcia, jak w chwili, gdy się zaczyna polowanie na sarnę, i oszołomieniaw letnią noc, spędzoną pod kwitnącym krzakiem dzikiej róży, albo wzruszenia, gdy się stoi naszczycie wysokiej góry, a głębia zdaje się człowieka wsysać z przemożną siłą.I lęku.Lęk czai się zawsze niczym jakiś rozedrgany ton, podobny do tego, który Randarodczuwa zawsze w chwili, gdy unosi w górę katowski topór, by za moment opuścić go na karknieszczęsnego skazańca.W starej izbie w końcu ucichło.Ani Maria, ani Randar nie słyszeli już prowadzonej szeptemrozmowy, którą wiedli w tę pózną jesienną noc kochankowie, czekając, aż ciała znowu ogarniespokój.Liv gładziła ukochanego po pokrytym zmarszczkami policzku, z wielką przyjemnościąodczuwała pod miękką dłonią jego szorstki zarost.Jorand leżał spokojnie z ręką spoczywającą ufnie na jej ciepłym brzuchu.Rozmawiali o Marii.Liv miała takie wrażenie, jakby od dawna brakowało jej części serca, a teraz w jakiścudowny sposób ów kawałek znalazł się znowu na miejscu.Wzdychała uszczęśliwiona, pełna zadowolenia po miłosnym zbliżeniu, a także dlatego, żejej ukochane dziecko nareszcie śpi pod tym samym dachem.Leżała rozkoszując się bliskością dwojga ciał, które wciąż jeszcze oddychały w tym samymrytmie [ Pobierz całość w formacie PDF ]