[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Również ich usiłowania, by sięuwolnić, spełzły na niczym.Po związaniu strażników gwizdnąłem na palcach, dając znaćtowa-rzyszom, by się zbliżyli.Po upływie kwadrahsa byliwszyscy na miejscu.Zatrzymaliśmy się oczywiście do dnia, aby odpocząć, a gdyzaczęło świtać, rozwinęliśmy jeńców z koców.Przygnębieniniespodzianką, jaka ich spotkała, poczęli wypytywać Aymarę, ktojesteśmy i skąd się tutaj wzięliśmy.Oczywiście nie rozumiałem ztego ani słowa, ale z, ich min, pełnych rezygnacji,wywnioskowałem, że poddają się spokojnie losowi.Widoczniezrozumieli, że opór nie przyda się na nic.Nie spodziewając się wydobyć od nich więcej niż już wiedziałem od Aymary,zostawiłem ich w spokoju, nie pytając o nic.Z płaskowyżu, naktórym się znalezliśmy, roztaczał się rozległy widok na dalekieokolice.Aymara wskazał nam w tyle za nami dwie skalistewyżyny, wśród których przedzieraliśmy się wąwozami i zbo-czami w ciągu nocy.Gdybyśmy tamtędy chcieli się tu dostać zadnia, bylibyśmy spostrzeżeni przez straże sendadora.Ruszyliśmy dalej i natrafiliśmy u stóp góry na niedużą polankę,gdzie pasły się dwa konie, należące do pojmanych strażników;zgłodniałe zwierzęta ogryzały kolczaste, marne rośliny, jakierosły tu i ówdzie wśród kamieni.216Kiedy rozglądałem się po polance, spostrzegłem wąską ścieżkęprowadzącą na prawo w góry.Właśnie miałem zapytać Aymarę,dokąd ona wiedzie, gdy wtem u jej wylotu spostrzegłem jakiegośjezdzca, który na nasz widok cofnął się szybko pomiędzy skały.Niebawem spostrzegłem, że spoza skały wysunęły się ostrożniedwie głowy.Widziałem je przez lornetkę bardzo dokładnie.- Kto to mógł być? - spytałem machinalnie, na co dowódca moichTobasów rzek~ł:- To z pewnością są Tobasowie, a wnoszę to z kierunku ich drogi;widziałem ich idących od prawej strony.Chiriguanosowiemieszkają po stronie przeciwnej.Pójdę pomówić z nimi.- Ba, a jeśli to nie Tobasowie? - ostrzegłem Indianina.- Nic mi się nie stanie.W razie potrzeby krzyknę, a wy przybieg-niecie z pomocą.Dwie głowy sterczały ciągle zza krawędzi skały, i dopiero gdynasz wysłannik znacznie się do nich przybliżył, dwaj Indianiewyszli ze swego ukrycia i zaczęli z nim rozmawiać.- To nasi! - zawołał jeden z Tobasów.- Przyłączą się do nas, iwszystko będzie dobrze. I nie mylił się.Nasz wysłannik udał się za nieznajomymi w głąbgór, po czym znów się ukazał, na czele długiego szeregujezdzców.Na ich widok nasi Indianie omal nie oszaleli z radości.Po krótkiej rozmowie dowódca oddziału zgodził się udzielić nampomocy przeciw sendadorowi i Chiriguanosom.Co więcej, nasinowi sprzymierzeńcy byli dobrze zaopatrzeni w żywność, którejnam już zaczynało brakować.Wkrótce potem ruszyliśmy w dalszą drogę.Ja z Peną jechaliśmyprzodem, mając za sobą oddział w dość znacznej odległości.Wpół godziny po wyruszeniu usłyszeliśmy nagle głośną rozmowę;cofnęliśmy się przeto szybko za najbliższy zakręt i tu kazałemcałemu oddziałowi ukryć się pod skałami.Po chwili ukazali się dwaj Chiriguanosowie na koniach.- Co robić? - zapytał Pena.- Jeśli nas spostrzegą, to niezawod-niecofną się i zawiadomią sendadora o naszej obecności.- Osaczymy ich - odrzekłem - gdy się znajdą blisko nas.Plan był prosty i łatwy do wykonania, toteż udał się doskonale.Obaj jezdzcy znalezli się nagle zamknięci, jak ptak w potrzasku ina wezwanie Aymary poddali się bez oporu.217- No - odezwałem się do Peny - jeżeli wszyscy Chiriguanosowiesą tak głupi i tchórzliwi jak ci, których mamy w ręku, to wcalenie zazdroszczę sendadorowi.Ujęci przez nas Indianie rzeczywiście robili wrażenie ludzinieroz-winiętych umysłowo i byli tchórzami.W pół godziny dotarliśmy do miejsca, gdzie zaczynała sięrozległa dolina, z prawej strony i na wprost sięgająca aż dokrańców horyzontu, na którym rysowały się olbrzymie szczytyAndów.Na lewo ciągnęła się wysoka, niedostępna ściana skalna,obejmująca półkolem jezioro w ten sposób, że zdawało się, jakbymiędzy nią a wodą nie było żadnego przej ścia. Tam właśnie, według objaśnień Aymary, rozłożył się ze swoimiludzmi sendador.- Czy nie głupiec? - pomyślałem, dziwiąc się jego nieostrożności.- Toż tam można go bez trudu zagwozdzić!Gdy przez lornetkę rozglądałem się w sytuacji, przybliżył się domnie Gomarra i wskazując opodal tego miejsca ciemną smugę,rzekł:- Tamtędy prowadzi droga do miejsca, gdzie ten łotr zamordowałmego brata, a z tamtej krawędzi przypatrywałem się jak chowałbutelkę z kipu.- Ach, tak? - odrzekłem.- Więc już wiem, dlaczego tam właśniewybrał miejsce na obóz.Chce nas zwabić w to miejsce, a gdysię tam znajdziemy, cofnie się w głąb gór, by zamknąć namodwrót z tej pułapki.- Niekoniecznie, bo można się stamtąd wycofać.- Ba! Ma nadzieję, że nie dopuści, abyśmy się wycofali.Wszakzna doskonale teren i ma dość czasu na zastawienie tej pułapki.- Stamtąd przecież prowadzi tylko jedna droga w góry-zauważyłPena [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl