[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- przerwał w pół zdania.Jego wzrok powędrował zaspojrzeniem pozostałych: na wschód.Zobaczył tam to, co przykuwało ich uwagę: - O nie! - szepnął.- O nie, nie!Początkowo obłok nad horyzontem był maleńki, niepozorny.Można było pomyśleć,że to pojawiająca się niespodziewanie w polu widzenia chmura deszczowa lub daleka,zamglona góra.Ale potem, gdy się zbliżał, jego zasięg nieustannie zwiększał się, z wolna,nieubłaganie niczym rozciągający się nad horyzontem całun ciemności, niczym miarowonarastająca fala czerni, która stopniowo przesłaniała niebo.Początkowo można ją było objąćjednym rzutem oka, po kilku minutach zajmowała cały widnokrąg.- Nie było tak od czasów Babilonu - Guilo odezwał się cicho do Tala.- One wszystkie tam były - powiedział Tal - co do jednego.A teraz wracają.Spójrz naprzednie szeregi, lecą wielowarstwowo, górna linia, dolna i środkowa.- Tak - Guilo przypatrywał się uważnie.- Znowu ta sama taktyka ataku.- No, jak dotąd, Talu - odezwał się jakiś nowy głos - twój plan realizuje się doskonale.Wszystkie wyszły z ukrycia, nie da się ich zliczyć.To był Generał.Oczekiwali go.- Miejmy nadzieję, że chcą nam zadać druzgocącą klęskę - odpowiedział Tal.- Twój dawny rywal niewątpliwie, sądząc po jego przechwałkach.- Generale - uśmiechnął się Tal - Rafar lubi przechwałki bez względu na to, czy ma donich powód.- A Mocarz?- Z kształtu chmury wnioskuję, że musi ich wyprzedzać o kilka kilometrów.- Posiadł Kasepha?- Tak sądzę, generale.Generał przyjrzał się uważnie nadciągającej chmurze barwy głębokiej, pochłaniającejczerni, która wyglądała teraz jak podniebne sklepienie.Przenikliwy, dudniący huk skrzydełdawał się słyszeć coraz wyrazniej.- Jaka jest nasza sytuacja? - zapytał Generał.- Pełna gotowość - odpowiedział Tal.Aopot skrzydeł stawał się coraz głośniejszy, a cień chmury zaczął ogarniać pola ifarmy w okolicach Ashton.I wtedy na chmurze pojawiło się czerwonawe zabarwienie, jakgdyby zaczęła płonąć od środka.- Wyciągnęli miecze - powiedział Guilo.*** Dlaczego ja się tak boję? - zastanawiała się Sandy.Przecież idzie właśnie głównymi schodami budynku rektoratu, trzymając Shawna za rękę, idzie na spotkanie ludzi, którzy mogą mieć naprawdę kluczowe znaczenie dla jejprzyszłości, którzy mogą się okazać progiem rzeczywistego duchowego wypełnienia, wyższejświadomości, kto wie, może nawet samorealizacji.A przecież.nie mogła jakoś pozbyć siędręczącego ją gdzieś w głębi lęku.Coś było nie w porządku.Może to zwykłe zdenerwowanie,takie, jakie czuje się przed ślubem albo innym ważnym wydarzeniem, a może to jakieśstrzępy dawnego wzgardzonego chrześcijańskiego dziedzictwa, które dalej ją krępują i ciągnądo tyłu jak smycz.Cokolwiek to było, próbowała to zignorować, przezwyciężyć rozsądkiem,nawet posłużyć się technikami relaksacji, których uczyła się na zajęciach z jogi.Daj spokój, Sandy.Oddychaj spokojnie.Koncentracja.Koncentracja.Skoncentruj energie.No, już lepiej.Nie chcę, żeby profesor Langstrat, albo Shawn, albo ktokolwiekpomyślał, że nie jestem gotowa do inicjacji.Przez całą drogę do windy gadała, paplała, próbowała się śmiać, a Shawn śmiał sięrazem z nią.Kiedy znalezli się na trzecim piętrze, przed drzwiami z numerem 326, zdawałojej się, że jest już gotowa.Shawn otworzył drzwi mówiąc  Zobaczysz, jak będzie fajnie i weszli.Nie dostrzegła ich.Jej oczy widziały tylko salę klubową dla personelu, bardzo miłepomieszczenie wyłożone puszystym dywanem, z wykończonymi skórą kanapami imasywnymi, ciężkimi stolikami.A tymczasem pomieszczenie było pełne, zapchane czymś odrażającym.Wszędziebłyszczały żółte ślepia spoglądając na nią ze wszystkich stron, z każdego kąta, z każdegokrzesła i ściany.Czekały na nią.- O, dzień dobry, dziecino - syknął jeden chrapliwie.Sandy wyciągnęła dłoń doOlivera Younga:- Pastor Young, co za miła niespodzianka - powiedziała.Jakiś inny zachichotał ustamiociekającymi śliną:- Tak się cieszę, że zdołałaś przyjść.Sandy zarzuciła ręce na szyję profesor Juleen Langstrat.Rozejrzała się po pomieszczeniu i rozpoznała wielu wykładowców z uczelni, nawetkilku swoich profesorów, paru przedsiębiorców i urzędników miejskich.A tam, w rogu, stałnowy właściciel dawnego  Joe s Market.Sama śmietanka Ashton.Duchy byty gotowe, czekały.Zwodzenie chełpił się nią jak łupem wojennym.Byłatam też Madeline, uśmiechając się złośliwie, a tuż koło niej - a może niego - stał jej wspólnikze zwojami ciężkich, połyskujących łańcuchów owiniętych wokół kościstych rąk. ***Miriady demonów lecące zwartymi szykami były harde, dzikie, pijane myślą ozbliżającym się zwycięstwie, rzezi, niebywałej mocy i sławie.Miasto Ashton w dole było dlanich ledwie zabawką, maleńką osadą, drobiną na tle bezkresnego krajobrazu.Morze duchów zhukiem sunęło naprzód w wielowarstwowych kolumnach, miriady żółtych ślepi wpatrywałysię w dół, w przyszłą nagrodę.Miasto było spokojne, nie strzeżone.Ba-al Rafar dobrzewykonał swoją misję.W pierwszych szeregach chmury rozległy się jakieś skrzekliwe zgrzyty: togenerałowie wykrzykiwali rozkazy.W jednej chwili wszyscy dowódcy ustawieni naobrzeżach chmury przekazywali je rojom za sobą.Potem oderwali się od chmury i opuścili sięw dół, ciągnąc za sobą swe niezliczone oddziały, a brzegi chmury zaczęły więdnąć i opadaćku ziemi.***W wielkiej, wykwintnie umeblowanej sali konferencyjnej na trzecim piętrze zaczęlisię gromadzić członkowie Rady Nadzorczej.Był tam Eugene Baylor, ze stertą akt isprawozdań finansowych.Palił cygaro, czuł się wyjątkowo doskonale, jakby był odmłodzony.Dwight Brandon wyglądał na nieco przygnębionego, ale bez oporów wdawał się w rozmowy.Delores Pinckston nie czuła się bynajmniej dobrze, marzyła, żeby to się nareszcie skończyło.Z wymuszonym uśmiechem na ustach weszło do sali czterech osobistych adwokatówKasepha.Sprawiali wrażenie profesjonalistów, bardzo szczwanych lisów.Wkroczył AdamJarred [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl