[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- To jasne - wtrąciła Charlotte.- Zabawy dzieci są takie dzikie.- Obiecałam jednak porozmawiać z Kasperem i że się tym zajmę - ciągnęła Lydia.- To dobrze.- Jussi skinął głową.- Stwierdziła, że Kasper wygląda na przemiłego chłopca - dodała Lydia z uśmiechem.Usiadłem na swoim miejscu i przerzuciłem kartki w notatniku, chciałem jaknajszybciej wrócić do hipnozy.Była znowu kolej Lydii.Napotkała mój wzrok i ostrożnie się uśmiechnęła.Wszyscy byli milczący, pełnioczekiwania.Zacząłem robić swoje.W pomieszczeniu wibrowało od naszych oddechów.Za uderzeniami sercapostępowała mroczna, coraz gęstsza cisza.Zanurzaliśmy się z każdym wydechem.Poindukcji moje słowa prowadziły ich w dół, a po chwili zwróciłem się do Lydii:- Schodzisz głębiej, ostrożnie opadasz, jesteś bardzo odprężona, ramiona są ciężkie,nogi ciężkie, powieki ciężkie.Oddychasz powoli i słuchasz moich słów, nie podważając ich,jesteś bezpieczna i posłuszna: Lydio, znajdujesz się bardzo blisko tego, o czym nie chceszmyśleć, o czym nigdy nie mówisz, od czego się odwracasz, tego co zawsze leży ukryte gdzieśobok ciepłego światła.- Tak - powiedziała, wzdychając.- Jesteś tam teraz.- Bardzo blisko.- Gdzie się w tej chwili znajdujesz? Gdzie jesteś?- W domu.- Ile masz lat?- Trzydzieści siedem.Przyglądałem się jej.Odbicia i refleksy prześlizgiwały się po jej wysokim, gładkimczole, drobnych, ładnych ustach i niemal chorobliwie bladej cerze.Wiedziałem, że skończyłatrzydzieści siedem lat dwa tygodnie temu.Nie cofnęła się w czasie równie daleko, jak inni,zaledwie kilka dni.- Co się dzieje? Co jest nie tak? - zapytałem.- Telefon.- Co z telefonem?- Dzwoni, znowu dzwoni, podnoszę słuchawkę i od razu odkładam.- Możesz być spokojna, Lydio.Wygląda na zmęczoną, może zmartwioną.- Jedzenie wystygnie.Przygotowałam kiszone warzywa, zupę z soczewicy i upiekłamchleb.Chciałam zjeść przed telewizorem, ale jak widać się nie da.Broda zadrżała jej, a po chwili uspokoiła się.- Odczekuję chwilę, odchylam żaluzje i wyglądam na ulicę.Nikogo tam nie ma, nicnie słychać.Siadam przy kuchennym stole i zjadam trochę gorącego chleba z masłem, ale niemam apetytu.Schodzę z powrotem do bawialni na dole, jak zwykle jest tam chłodno, siadamna starej, skórzanej kanapie i przymykam oczy.Muszę wziąć się w garść, muszę zebrać siły.Umilkła, między nami przepłynęły nitki wodorostów.- Dlaczego musisz zebrać siły? - spytałem.- %7łeby dać radę.żeby dać radę wstać, przejść obok czerwonej lampy z papieruryżowego z chińskimi znakami, tacki ze świecami zapachowymi i szlifowanymi kamieniami.Deski podłogowe, które uginają się i skrzypią pod linoleum.- Czy ktoś tam jest? - zapytałem cicho, ale zaraz pożałowałem.- Biorę laskę, wciskam wybrzuszenie w linoleum, żeby móc otworzyć drzwi,oddycham spokojnie i wchodzę, zapalam lampę - ciągnie Lydia.- Kasper mruga w świetle,ale nie wstaje.Nasikał do wiadra.Cuchnie.Ma na sobie jasnoniebieską piżamę.Szybkooddycha.Trącam go laską przez kraty.Kwili, przesuwa się trochę i siada w klatce.Pytam, czy zmienił zdanie, gorliwie mi przytakuje.Podsuwam mu talerz z jedzeniem.Kawałki dorsza skurczyły się i pociemniały.Przyczołguje się i je, cieszę się i już mampowiedzieć, jak to dobrze, że się rozumiemy, kiedy wymiotuje na materac.Twarz Lydii napina się w grymasie bólu.- A ja myślałam, że.Wargi napięte, kąciki ust opuszczone.- Myślałam, że już skończyliśmy, ale.Potrząsnęła głową.- Po prostu nie pojmuję.Oblizała wargi.- Nie dociera do ciebie, jak ja się czuję? Co? Mówi, że przeprasza.Powtarzam, żejutro niedziela, biję się po twarzy i krzyczę, żeby patrzył.Charlotte przygląda się Lydii ze strachem w oczach.- Lydio - powiedziałem - teraz wyjdziesz z piwnicy, nie będziesz się bać ani złościć,jesteś spokojna i opanowana.Powoli wydobędę cię z głębokiego odprężenia, napowierzchnię, w górę, ku jasności, i porozmawiamy o tym, co mi przed chwilą powiedziałaś,tylko ty i ja, zanim wyprowadzę z transu pozostałych.Mruknęła cicho, ze zmęczeniem.- Lydio, słuchasz mnie?Skinęła głową.- Będę odliczał wstecz, a kiedy dojdę do jednego, otworzysz oczy, będzieszcałkowicie rozbudzona i świadoma, dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, łagodnie unosisz sięku powierzchni, jesteś rozluzniona i czujesz się dobrze, siedem, sześć, pięć, cztery, za chwilęotworzysz oczy, ale będziesz siedziała dalej na krześle, trzy, dwa, jeden.Podnosisz powieki ibudzisz się.Nasze oczy spotkały się.Twarz Lydii miała w sobie coś zasuszonego.Nie liczyłem sięz czymś takim, jak to, co się przed chwilą stało.Czułem się jak sparaliżowany jej słowami.Ustawę o zachowaniu tajemnicy w niektórych sytuacjach znosiła powinność przekazywaniainformacji, a w tym przypadku było jasne jak słońce, że tajemnica lekarska nieobowiązywała, ponieważ osoba trzecia była w niebezpieczeństwie.- Lydio - zacząłem.- Rozumiesz, że będę musiał skontaktować się ze służbamisocjalnymi?- Dlaczego?- Zmusza mnie do tego to, co powiedziałaś.- Jak to?- Nie rozumiesz?Lydia wciągnęła wargi.- Ja nic nie powiedziałam.- Opisałaś, jak.- Stul pysk - ucięła.- Nie znasz mnie, nic ci do mojego życia, nie masz prawa wtrącaćsię w to, co robię w swoim własnym domu.- Podejrzewam, że twoje dziecko.- Zamknij się! - wrzasnęła i wyszła z pokoju.Zaparkowałem obok wysokiego świerkowego żywopłotu, sto metrów od dużego,drewnianego domu Lydii na Tennisvagen w Rotebro.Pracownica opieki społecznej zgodziłasię towarzyszyć mi przy pierwszej wizycie domowej.Moje zgłoszenie na policję przyjęto z pewną dozą sceptycyzmu, ale oczywiściedoprowadziło do otwarcia postępowania przygotowawczego.Minęła mnie czerwona toyota i zatrzymała się pod domem.Wysiadłem z samochodu,podszedłem do niskiej, tęgiej kobiety i przywitałem się.Ze skrzynki na listy wystawały mokre broszurki reklamowe Clasa Ohlsona iElgiganten.Niewielka furtka była otwarta.Poszliśmy dalej ścieżką w stronę domu.W zapuszczonym ogrodzie nie zauważyłem żadnych zabawek.Nie było anipiaskownicy, ani huśtawki na starej jabłoni, ani trójkołowego rowerka na podjezdzie.Wewszystkich oknach zaciągnięto żaluzje.Z wiszących doniczek wyglądały martwe rośliny.Nierówne, kamienne schody prowadziły do drzwi wejściowych.Wydawało mi się, żedostrzegłem ruch za żółtą, nieprzezroczystą szybą.Pracownica opieki zadzwoniła do drzwi.Odczekaliśmy chwilę, ale bez skutku.Kobieta ziewnęła i spojrzała na zegarek, ponownie zadzwoniła, a potem nacisnęła klamkę.Drzwi nie były zamknięte na klucz.Otworzyła je i zajrzeliśmy do niewielkiego przedpokoju.- Halo?! - zawołała.- Lydio?Weszliśmy do środka, zdjęliśmy buty i ruszyliśmy dalej przez drzwi do korytarzyka zróżowymi tapetami na ścianach i obrazem przedstawiającym medytujących ludzi w jasnychaureolach.Na podłodze, przy stoliku, stał różowy telefon.- Lydio?Otworzyłem jakieś drzwi i zobaczyłem wąskie schody prowadzące do piwnicy.- To tu, na dole - powiedziałem.Przedstawicielka opieki społecznej zeszła za mną do znajdującej się w przyziemiubawialni ze starą, skórzaną kanapą i stołem, którego płytę stanowiły brązowe kafelki.Na tacce, wśród szlifowanych kamieni i szkiełek, stało kilka świec zapachowych.Zsufitu zwisała ciemnoczerwona lampa z ryżowego papieru z chińskimi znakami.Z bijącym mocno sercem spróbowałem otworzyć drzwi do następnego pomieszczenia,ale zacięły się na wybrzuszeniu linoleum.Wcisnąłem je nogą i wszedłem do środka, ale nieznalazłem klatki [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl przylepto3.keep.pl
.- To jasne - wtrąciła Charlotte.- Zabawy dzieci są takie dzikie.- Obiecałam jednak porozmawiać z Kasperem i że się tym zajmę - ciągnęła Lydia.- To dobrze.- Jussi skinął głową.- Stwierdziła, że Kasper wygląda na przemiłego chłopca - dodała Lydia z uśmiechem.Usiadłem na swoim miejscu i przerzuciłem kartki w notatniku, chciałem jaknajszybciej wrócić do hipnozy.Była znowu kolej Lydii.Napotkała mój wzrok i ostrożnie się uśmiechnęła.Wszyscy byli milczący, pełnioczekiwania.Zacząłem robić swoje.W pomieszczeniu wibrowało od naszych oddechów.Za uderzeniami sercapostępowała mroczna, coraz gęstsza cisza.Zanurzaliśmy się z każdym wydechem.Poindukcji moje słowa prowadziły ich w dół, a po chwili zwróciłem się do Lydii:- Schodzisz głębiej, ostrożnie opadasz, jesteś bardzo odprężona, ramiona są ciężkie,nogi ciężkie, powieki ciężkie.Oddychasz powoli i słuchasz moich słów, nie podważając ich,jesteś bezpieczna i posłuszna: Lydio, znajdujesz się bardzo blisko tego, o czym nie chceszmyśleć, o czym nigdy nie mówisz, od czego się odwracasz, tego co zawsze leży ukryte gdzieśobok ciepłego światła.- Tak - powiedziała, wzdychając.- Jesteś tam teraz.- Bardzo blisko.- Gdzie się w tej chwili znajdujesz? Gdzie jesteś?- W domu.- Ile masz lat?- Trzydzieści siedem.Przyglądałem się jej.Odbicia i refleksy prześlizgiwały się po jej wysokim, gładkimczole, drobnych, ładnych ustach i niemal chorobliwie bladej cerze.Wiedziałem, że skończyłatrzydzieści siedem lat dwa tygodnie temu.Nie cofnęła się w czasie równie daleko, jak inni,zaledwie kilka dni.- Co się dzieje? Co jest nie tak? - zapytałem.- Telefon.- Co z telefonem?- Dzwoni, znowu dzwoni, podnoszę słuchawkę i od razu odkładam.- Możesz być spokojna, Lydio.Wygląda na zmęczoną, może zmartwioną.- Jedzenie wystygnie.Przygotowałam kiszone warzywa, zupę z soczewicy i upiekłamchleb.Chciałam zjeść przed telewizorem, ale jak widać się nie da.Broda zadrżała jej, a po chwili uspokoiła się.- Odczekuję chwilę, odchylam żaluzje i wyglądam na ulicę.Nikogo tam nie ma, nicnie słychać.Siadam przy kuchennym stole i zjadam trochę gorącego chleba z masłem, ale niemam apetytu.Schodzę z powrotem do bawialni na dole, jak zwykle jest tam chłodno, siadamna starej, skórzanej kanapie i przymykam oczy.Muszę wziąć się w garść, muszę zebrać siły.Umilkła, między nami przepłynęły nitki wodorostów.- Dlaczego musisz zebrać siły? - spytałem.- %7łeby dać radę.żeby dać radę wstać, przejść obok czerwonej lampy z papieruryżowego z chińskimi znakami, tacki ze świecami zapachowymi i szlifowanymi kamieniami.Deski podłogowe, które uginają się i skrzypią pod linoleum.- Czy ktoś tam jest? - zapytałem cicho, ale zaraz pożałowałem.- Biorę laskę, wciskam wybrzuszenie w linoleum, żeby móc otworzyć drzwi,oddycham spokojnie i wchodzę, zapalam lampę - ciągnie Lydia.- Kasper mruga w świetle,ale nie wstaje.Nasikał do wiadra.Cuchnie.Ma na sobie jasnoniebieską piżamę.Szybkooddycha.Trącam go laską przez kraty.Kwili, przesuwa się trochę i siada w klatce.Pytam, czy zmienił zdanie, gorliwie mi przytakuje.Podsuwam mu talerz z jedzeniem.Kawałki dorsza skurczyły się i pociemniały.Przyczołguje się i je, cieszę się i już mampowiedzieć, jak to dobrze, że się rozumiemy, kiedy wymiotuje na materac.Twarz Lydii napina się w grymasie bólu.- A ja myślałam, że.Wargi napięte, kąciki ust opuszczone.- Myślałam, że już skończyliśmy, ale.Potrząsnęła głową.- Po prostu nie pojmuję.Oblizała wargi.- Nie dociera do ciebie, jak ja się czuję? Co? Mówi, że przeprasza.Powtarzam, żejutro niedziela, biję się po twarzy i krzyczę, żeby patrzył.Charlotte przygląda się Lydii ze strachem w oczach.- Lydio - powiedziałem - teraz wyjdziesz z piwnicy, nie będziesz się bać ani złościć,jesteś spokojna i opanowana.Powoli wydobędę cię z głębokiego odprężenia, napowierzchnię, w górę, ku jasności, i porozmawiamy o tym, co mi przed chwilą powiedziałaś,tylko ty i ja, zanim wyprowadzę z transu pozostałych.Mruknęła cicho, ze zmęczeniem.- Lydio, słuchasz mnie?Skinęła głową.- Będę odliczał wstecz, a kiedy dojdę do jednego, otworzysz oczy, będzieszcałkowicie rozbudzona i świadoma, dziesięć, dziewięć, osiem, siedem, łagodnie unosisz sięku powierzchni, jesteś rozluzniona i czujesz się dobrze, siedem, sześć, pięć, cztery, za chwilęotworzysz oczy, ale będziesz siedziała dalej na krześle, trzy, dwa, jeden.Podnosisz powieki ibudzisz się.Nasze oczy spotkały się.Twarz Lydii miała w sobie coś zasuszonego.Nie liczyłem sięz czymś takim, jak to, co się przed chwilą stało.Czułem się jak sparaliżowany jej słowami.Ustawę o zachowaniu tajemnicy w niektórych sytuacjach znosiła powinność przekazywaniainformacji, a w tym przypadku było jasne jak słońce, że tajemnica lekarska nieobowiązywała, ponieważ osoba trzecia była w niebezpieczeństwie.- Lydio - zacząłem.- Rozumiesz, że będę musiał skontaktować się ze służbamisocjalnymi?- Dlaczego?- Zmusza mnie do tego to, co powiedziałaś.- Jak to?- Nie rozumiesz?Lydia wciągnęła wargi.- Ja nic nie powiedziałam.- Opisałaś, jak.- Stul pysk - ucięła.- Nie znasz mnie, nic ci do mojego życia, nie masz prawa wtrącaćsię w to, co robię w swoim własnym domu.- Podejrzewam, że twoje dziecko.- Zamknij się! - wrzasnęła i wyszła z pokoju.Zaparkowałem obok wysokiego świerkowego żywopłotu, sto metrów od dużego,drewnianego domu Lydii na Tennisvagen w Rotebro.Pracownica opieki społecznej zgodziłasię towarzyszyć mi przy pierwszej wizycie domowej.Moje zgłoszenie na policję przyjęto z pewną dozą sceptycyzmu, ale oczywiściedoprowadziło do otwarcia postępowania przygotowawczego.Minęła mnie czerwona toyota i zatrzymała się pod domem.Wysiadłem z samochodu,podszedłem do niskiej, tęgiej kobiety i przywitałem się.Ze skrzynki na listy wystawały mokre broszurki reklamowe Clasa Ohlsona iElgiganten.Niewielka furtka była otwarta.Poszliśmy dalej ścieżką w stronę domu.W zapuszczonym ogrodzie nie zauważyłem żadnych zabawek.Nie było anipiaskownicy, ani huśtawki na starej jabłoni, ani trójkołowego rowerka na podjezdzie.Wewszystkich oknach zaciągnięto żaluzje.Z wiszących doniczek wyglądały martwe rośliny.Nierówne, kamienne schody prowadziły do drzwi wejściowych.Wydawało mi się, żedostrzegłem ruch za żółtą, nieprzezroczystą szybą.Pracownica opieki zadzwoniła do drzwi.Odczekaliśmy chwilę, ale bez skutku.Kobieta ziewnęła i spojrzała na zegarek, ponownie zadzwoniła, a potem nacisnęła klamkę.Drzwi nie były zamknięte na klucz.Otworzyła je i zajrzeliśmy do niewielkiego przedpokoju.- Halo?! - zawołała.- Lydio?Weszliśmy do środka, zdjęliśmy buty i ruszyliśmy dalej przez drzwi do korytarzyka zróżowymi tapetami na ścianach i obrazem przedstawiającym medytujących ludzi w jasnychaureolach.Na podłodze, przy stoliku, stał różowy telefon.- Lydio?Otworzyłem jakieś drzwi i zobaczyłem wąskie schody prowadzące do piwnicy.- To tu, na dole - powiedziałem.Przedstawicielka opieki społecznej zeszła za mną do znajdującej się w przyziemiubawialni ze starą, skórzaną kanapą i stołem, którego płytę stanowiły brązowe kafelki.Na tacce, wśród szlifowanych kamieni i szkiełek, stało kilka świec zapachowych.Zsufitu zwisała ciemnoczerwona lampa z ryżowego papieru z chińskimi znakami.Z bijącym mocno sercem spróbowałem otworzyć drzwi do następnego pomieszczenia,ale zacięły się na wybrzuszeniu linoleum.Wcisnąłem je nogą i wszedłem do środka, ale nieznalazłem klatki [ Pobierz całość w formacie PDF ]