[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Długo na mnie patrzył.- Co to w ogóle za jeden? - spytał wreszcie.- To znaczy, no wiesz.- Brandon Weiss - wyjaśniłem niepewny, do czego to zmierza.- To tylko nazwisko - burknął.- Ja pytam, kim on, kurwa, jest?Pokręciłem głową, bo nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi, a tym bardziej,czy chcę mu to powiedzieć.- Czy to jest ten koleś, który, no wiesz.Porobił te wszystkie dekoracje ztrupów, co tak wkurzyły gubernatora?- Jestem tego prawie pewien.Skinął głową i spojrzał na swoją dłoń.Dopiero teraz zauważyłem, że nie zwisaz niej butelka Mountain Dew.Biedakowi musiały skończyć się zapasy.- Dobrze byłoby go zwinąć - rzekł.- To prawda - przyznałem.- Dużo ludzi by się ucieszyło.A to korzystne dla kariery.- Pewnie tak - stwierdziłem, ciekaw, czy nie byłoby lepiej, gdybym jednakprzywalił mu krzesłem.Coulter klasnął w dłonie.- No dobra - powiedział.- Idziemy po niego.To był znakomity pomysł, przedstawiony bardzo stanowczo, ale dostrzegłemw nim jedną drobną wadę.- Idziemy gdzie? - chciałem wiedzieć.- Dokąd zabrał Ritę?Zamrugał.- %7łe co? Przecież sam ci powiedział.- Nie wydaje mi się - odparłem.- No co ty, nie oglądasz telewizji publicznej? - spytał takim tonem, jakbympopełnił jakąś zbrodnię przeciwko małym zwierzątkom.- Rzadko - przyznałem.- Dzieci wyrosły z dinozaura Barneya.- Od trzech tygodni to zapowiadają - powiedział.- Rewolucję Artystyczną.- Co?- Wystawę Rewolucja Artystyczna w Centrum Kongresowym - powiedział,jakby sam wygłaszał telewizyjną zapowiedz.- Przeszło dwustu awangardowychtwórców z całej Ameryki Północnej i Karaibów, wszyscy pod jednym dachem.Poczułem, jak moje usta poruszają się i dzielnie usiłują coś powiedzieć, alejakoś nic z nich nie wychodziło.Zamrugałem i spróbowałem jeszcze raz, ale zanimzdołałem wydobyć z siebie jakiś dzwięk, Coulter skinął głową w stronę drzwi.- No dawaj.Idziemy po niego.- Zrobił krok w tył.- Potem pogadamy,dlaczego ten z tym gościem w wannie wygląda jak ty.Tym razem postawiłem obie nogi na podłodze, razem, gotowe ponieść mniedo wyjścia - ale zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, zadzwoniła moja komórka.Odebrałem, bardziej z przyzwyczajenia niż z jakiegokolwiek innego powodu.- Halo - rzuciłem.- Pan Morgan? - spytał zmęczony głos młodej kobiety.- Tak - powiedziałem.- Tu Megan.Od zajęć pozaszkolnych.No wie pan, ee, z Codym? I Astor?- Ach, tak - wymamrotałem i w moim mózgu zaterkotał nowy alarm.- Jest już pięć po szóstej - powiedziała Megan.- A ja muszę iść do domu.Bomam dziś zajęcia z rachunkowości.O siódmej.- Rozumiem, Megan - odparłem.- Czym mogę służyć?- No bo, jak mówiłam, muszę iść do domu.- W porządku - odparłem i bardzo było mi przykro, że nie mogę przez telefonwziąć jej w rękę i rzucić do domu.- Ale pańskie dzieci? - jęknęła.- To znaczy, bo pana żona ich nie odebrała.I tusą.A mnie nie wolno zostawiać dzieci samych.I bardzo słusznie, stwierdziłem - bo to oznaczało, że Cody'emu i Astor nic niejest i że nie wpadli w szpony Weissa.- Przyjadę po nich - obiecałem.- Będę za dwadzieścia minut.Złożyłem komórkę i zobaczyłem, że Coulter patrzy na mnie wyczekująco.- Dzieci - wyjaśniłem.- Matka ich nie odebrała i ja to muszę zrobić.- Właśnie teraz.- Tak.- Czyli co, jedziesz po nich?- Zgadza się.- Uhm - mruknął.- Nadal chcesz uratować żonę?- Myślę, że tak byłoby najlepiej.- Czyli odbierzesz dzieci i pojedziesz po żonę - rzekł.- I nie będzieszpróbował opuścić kraju ani nic takiego.- Detektywie - odparłem.- Chcę odzyskać żonę.Coulter długo mi sięprzyglądał.Wreszcie skinął głową.- Będę w Centrum Kongresowym - powiedział, odwrócił się i wyszedł.35Park, do którego Cody i Astor chodzili codziennie po lekcjach, był zaledwiekilka minut drogi od naszego domu, za to na drugim końcu miasta od mojego biura, idlatego minęło nieco ponad dwadzieścia minut, zanim tam dotarłem.Szczęście, że wgodzinach szczytu w ogóle mi się to udało.Po drodze miałem pod dostatkiem czasuna rozważania o tym, co mogło dziać się z Ritą, i ku swojemu zdumieniustwierdziłem, że naprawdę nie chciałbym, by coś jej się stało.Właśnie zaczynałem siędo niej przyzwyczajać.Po pierwsze, gotowała pyszne kolacje, a po drugie, sam niedałbym rady zajmować się dwójką dzieci w pełnym wymiarze czasowym i zachowaćdość swobody, by rozwinąć skrzydła - przynajmniej przez kilka najbliższych lat,dopóki obojga nie wyszkolę.Dlatego miałem nadzieję, że Coulter wziął ze sobą solidne wsparcie i żewkrótce zapuszkują Weissa i uwolnią Ritę, a potem może okryją ją kocem ipoczęstują kawą, jak to zwykle jest w telewizji [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl przylepto3.keep.pl
.Długo na mnie patrzył.- Co to w ogóle za jeden? - spytał wreszcie.- To znaczy, no wiesz.- Brandon Weiss - wyjaśniłem niepewny, do czego to zmierza.- To tylko nazwisko - burknął.- Ja pytam, kim on, kurwa, jest?Pokręciłem głową, bo nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi, a tym bardziej,czy chcę mu to powiedzieć.- Czy to jest ten koleś, który, no wiesz.Porobił te wszystkie dekoracje ztrupów, co tak wkurzyły gubernatora?- Jestem tego prawie pewien.Skinął głową i spojrzał na swoją dłoń.Dopiero teraz zauważyłem, że nie zwisaz niej butelka Mountain Dew.Biedakowi musiały skończyć się zapasy.- Dobrze byłoby go zwinąć - rzekł.- To prawda - przyznałem.- Dużo ludzi by się ucieszyło.A to korzystne dla kariery.- Pewnie tak - stwierdziłem, ciekaw, czy nie byłoby lepiej, gdybym jednakprzywalił mu krzesłem.Coulter klasnął w dłonie.- No dobra - powiedział.- Idziemy po niego.To był znakomity pomysł, przedstawiony bardzo stanowczo, ale dostrzegłemw nim jedną drobną wadę.- Idziemy gdzie? - chciałem wiedzieć.- Dokąd zabrał Ritę?Zamrugał.- %7łe co? Przecież sam ci powiedział.- Nie wydaje mi się - odparłem.- No co ty, nie oglądasz telewizji publicznej? - spytał takim tonem, jakbympopełnił jakąś zbrodnię przeciwko małym zwierzątkom.- Rzadko - przyznałem.- Dzieci wyrosły z dinozaura Barneya.- Od trzech tygodni to zapowiadają - powiedział.- Rewolucję Artystyczną.- Co?- Wystawę Rewolucja Artystyczna w Centrum Kongresowym - powiedział,jakby sam wygłaszał telewizyjną zapowiedz.- Przeszło dwustu awangardowychtwórców z całej Ameryki Północnej i Karaibów, wszyscy pod jednym dachem.Poczułem, jak moje usta poruszają się i dzielnie usiłują coś powiedzieć, alejakoś nic z nich nie wychodziło.Zamrugałem i spróbowałem jeszcze raz, ale zanimzdołałem wydobyć z siebie jakiś dzwięk, Coulter skinął głową w stronę drzwi.- No dawaj.Idziemy po niego.- Zrobił krok w tył.- Potem pogadamy,dlaczego ten z tym gościem w wannie wygląda jak ty.Tym razem postawiłem obie nogi na podłodze, razem, gotowe ponieść mniedo wyjścia - ale zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, zadzwoniła moja komórka.Odebrałem, bardziej z przyzwyczajenia niż z jakiegokolwiek innego powodu.- Halo - rzuciłem.- Pan Morgan? - spytał zmęczony głos młodej kobiety.- Tak - powiedziałem.- Tu Megan.Od zajęć pozaszkolnych.No wie pan, ee, z Codym? I Astor?- Ach, tak - wymamrotałem i w moim mózgu zaterkotał nowy alarm.- Jest już pięć po szóstej - powiedziała Megan.- A ja muszę iść do domu.Bomam dziś zajęcia z rachunkowości.O siódmej.- Rozumiem, Megan - odparłem.- Czym mogę służyć?- No bo, jak mówiłam, muszę iść do domu.- W porządku - odparłem i bardzo było mi przykro, że nie mogę przez telefonwziąć jej w rękę i rzucić do domu.- Ale pańskie dzieci? - jęknęła.- To znaczy, bo pana żona ich nie odebrała.I tusą.A mnie nie wolno zostawiać dzieci samych.I bardzo słusznie, stwierdziłem - bo to oznaczało, że Cody'emu i Astor nic niejest i że nie wpadli w szpony Weissa.- Przyjadę po nich - obiecałem.- Będę za dwadzieścia minut.Złożyłem komórkę i zobaczyłem, że Coulter patrzy na mnie wyczekująco.- Dzieci - wyjaśniłem.- Matka ich nie odebrała i ja to muszę zrobić.- Właśnie teraz.- Tak.- Czyli co, jedziesz po nich?- Zgadza się.- Uhm - mruknął.- Nadal chcesz uratować żonę?- Myślę, że tak byłoby najlepiej.- Czyli odbierzesz dzieci i pojedziesz po żonę - rzekł.- I nie będzieszpróbował opuścić kraju ani nic takiego.- Detektywie - odparłem.- Chcę odzyskać żonę.Coulter długo mi sięprzyglądał.Wreszcie skinął głową.- Będę w Centrum Kongresowym - powiedział, odwrócił się i wyszedł.35Park, do którego Cody i Astor chodzili codziennie po lekcjach, był zaledwiekilka minut drogi od naszego domu, za to na drugim końcu miasta od mojego biura, idlatego minęło nieco ponad dwadzieścia minut, zanim tam dotarłem.Szczęście, że wgodzinach szczytu w ogóle mi się to udało.Po drodze miałem pod dostatkiem czasuna rozważania o tym, co mogło dziać się z Ritą, i ku swojemu zdumieniustwierdziłem, że naprawdę nie chciałbym, by coś jej się stało.Właśnie zaczynałem siędo niej przyzwyczajać.Po pierwsze, gotowała pyszne kolacje, a po drugie, sam niedałbym rady zajmować się dwójką dzieci w pełnym wymiarze czasowym i zachowaćdość swobody, by rozwinąć skrzydła - przynajmniej przez kilka najbliższych lat,dopóki obojga nie wyszkolę.Dlatego miałem nadzieję, że Coulter wziął ze sobą solidne wsparcie i żewkrótce zapuszkują Weissa i uwolnią Ritę, a potem może okryją ją kocem ipoczęstują kawą, jak to zwykle jest w telewizji [ Pobierz całość w formacie PDF ]