[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Błysnęła mu nawet myśl, że azoth wcale do niej nie należał.Ślizgacz nieznacznie zakołysał się, zwolnił, po czym osiadł na ulicy.– Oto dom Orchidei, patere.– Ten po prawej? Dziękuję ci, synu.Jedwab wsunął azoth za skarpetkę na zdrowej stopie i zakrył go nogawką.Poczuł ogromną ulgę, bo nic już go nie piło w plecy i mógł się bez trudu schylać.– Mówią, że to ładny dom, patere.Jak już wspomniałem, byłem w nim tylko dwa razy.– Dziękuję, że nadłożyłeś drogi, by mi go pokazać – mruknął Jedwab.Dom Orchidei był typowym starym, dużym budynkiem z rakplastu; ostrołuki i kanelurowane filary pokrywała istna fantasmagoria barw pędzla jakiegoś artysty sprzed wielu lat.Zapewne w środku mieścił się wewnętrzny dziedziniec z wyschniętym stawem, w którym niegdyś żyły ryby, otoczony zadaszonymi galeriami.– Z tyłu ma tylko jedno piętro, patere.Do środka możesz dostać się również tamtędy, od ulicy Muzyki.Z chorą nogą tak będzie ci łatwiej.– Nie – odparł zamyślony Jedwab.Nie zamierzał wchodzić tylnym wejściem niczym jakiś domokrążca.Obserwując uważnie dom i ulicę, wyobrażał sobie, jak wyglądają w dziennym świetle.Sklep o witrynie zakrytej białymi okiennicami należał zapewne do cukiernika.Za godzinę lub dwie pojawią się przed nim krzesełka i stoliki, a z okien płynąć będą zapachy matę i mocnej kawy, ciastek i słodkich bułeczek.Właśnie w witrynie sklepu otworzyła się okiennica.– Tam idą teraz spać.– Kierowca wskazał palcem żółty dom.– Najprawdopodobniej obudzą się dopiero w południe.Ja też, jeśli tylko mi się uda, pośpię dłużej.Jedwab dyplomatycznie skinął głową.– A co oni tam robią?– U Orchidei? – Szofer odwrócił się i ze zdziwieniem popatrzył na Jedwabia.– Paterę, wszyscy znają Orchideę.– Ale nie ja, synu.Dlatego cię pytam.– Nooo.wiesz, patere.Mieszka tam, jak sądzę, około trzydziestu dziewcząt.Występują w przedstawieniach, nieustannie wydają przyjęcia.Mówią, że Orchidea sprzedaje ich usługi.Ludzie płacą dziewczętom, żeby to robiły.Jedwab ciężko westchnął.– Myślę, że prowadzą przyjemne życie.– Mogły trafić gorzej, patere.Z tym tylko.Ze środka żółtego domu dobiegł czyjś przenikliwy krzyk, a po nim rozległ się trzask pękającego szkła.Zagrzmiał silnik, wstrząsając ślizgaczem jak pies upolowanym szczurem.Zanim Jedwab zdążył zaprotestować, pojazd wystrzelił w powietrze i ruszył ulicą Lampy, rozpędzając ludzi.Uderzył z łoskotem w zaprzężony w osła wóz.Jedwab przez chwilę nawet sądził, że maszyna została uszkodzona.– Stój! – zawołał.Ślizgacz, skręcając za róg, prawie położył się na bok i tracąc wysokość, zaorał obudową silnika zalegający na ulicy kurz.– Tam mógł ktoś.tam wynikły jakieś kłopoty.– Jedwab zaciskał rozpaczliwie dłonie na poręczy.Rozharatane przez siwogłowego ramię przewiercił ból.– Wracaj i pozwól mi wysiąść.Ulicę blokowały wozy.Ślizgacz zwolnił i przecisnął się między sklepem krawca a parą szarpiących się w uprzęży koni.– Paterę, ktoś się wszystkim zajmie.Takie rzeczy często zdarzają się w tym domu.– Ale moim obowiązkiem.– zaczął Jedwab.– Jesteś ranny.Poza tym nikt nie powinien widzieć, że wchodzisz do.do takiego przybytku.nocą.Już wystarczająco fatalne jest to, że musisz pojawić się tam jutro po południu.Jedwab puścił obciągniętą skórą poręcz.– Czyżby naprawdę aż tak bardzo zależało ci na mojej reputacji? Jakoś trudno mi w to uwierzyć.– Nie zamierzam wracać, patere – odrzekł z uporem szofer.– A nie dotrzesz tam o własnych siłach, jeśli zdecydujesz się tu wysiąść.Którędy teraz? Jak dojechać do twego manteionu?Ślizgacz zwolnił i zaraz nieruchomo zawisnął nad ziemią.Znajdowali się już na ulicy Słońca; a przecież nie minęło nawet pół godziny od chwili, jak minęli czuwającego przy bramie Krwi talusa.Jedwab próbował wywołać w pamięci obraz posterunku gwardii i brudny pomnik radcy Wyraka.– W lewo – odezwał się i zamyślony ciągnął dalej: – Każę Rogowi i kilku starszym studentom pomalować manteion od frontu.Nie, palestrę najpierw.– Co proszę? – zapytał szofer.– Nic, po prostu mówię do siebie, synu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl przylepto3.keep.pl
.Błysnęła mu nawet myśl, że azoth wcale do niej nie należał.Ślizgacz nieznacznie zakołysał się, zwolnił, po czym osiadł na ulicy.– Oto dom Orchidei, patere.– Ten po prawej? Dziękuję ci, synu.Jedwab wsunął azoth za skarpetkę na zdrowej stopie i zakrył go nogawką.Poczuł ogromną ulgę, bo nic już go nie piło w plecy i mógł się bez trudu schylać.– Mówią, że to ładny dom, patere.Jak już wspomniałem, byłem w nim tylko dwa razy.– Dziękuję, że nadłożyłeś drogi, by mi go pokazać – mruknął Jedwab.Dom Orchidei był typowym starym, dużym budynkiem z rakplastu; ostrołuki i kanelurowane filary pokrywała istna fantasmagoria barw pędzla jakiegoś artysty sprzed wielu lat.Zapewne w środku mieścił się wewnętrzny dziedziniec z wyschniętym stawem, w którym niegdyś żyły ryby, otoczony zadaszonymi galeriami.– Z tyłu ma tylko jedno piętro, patere.Do środka możesz dostać się również tamtędy, od ulicy Muzyki.Z chorą nogą tak będzie ci łatwiej.– Nie – odparł zamyślony Jedwab.Nie zamierzał wchodzić tylnym wejściem niczym jakiś domokrążca.Obserwując uważnie dom i ulicę, wyobrażał sobie, jak wyglądają w dziennym świetle.Sklep o witrynie zakrytej białymi okiennicami należał zapewne do cukiernika.Za godzinę lub dwie pojawią się przed nim krzesełka i stoliki, a z okien płynąć będą zapachy matę i mocnej kawy, ciastek i słodkich bułeczek.Właśnie w witrynie sklepu otworzyła się okiennica.– Tam idą teraz spać.– Kierowca wskazał palcem żółty dom.– Najprawdopodobniej obudzą się dopiero w południe.Ja też, jeśli tylko mi się uda, pośpię dłużej.Jedwab dyplomatycznie skinął głową.– A co oni tam robią?– U Orchidei? – Szofer odwrócił się i ze zdziwieniem popatrzył na Jedwabia.– Paterę, wszyscy znają Orchideę.– Ale nie ja, synu.Dlatego cię pytam.– Nooo.wiesz, patere.Mieszka tam, jak sądzę, około trzydziestu dziewcząt.Występują w przedstawieniach, nieustannie wydają przyjęcia.Mówią, że Orchidea sprzedaje ich usługi.Ludzie płacą dziewczętom, żeby to robiły.Jedwab ciężko westchnął.– Myślę, że prowadzą przyjemne życie.– Mogły trafić gorzej, patere.Z tym tylko.Ze środka żółtego domu dobiegł czyjś przenikliwy krzyk, a po nim rozległ się trzask pękającego szkła.Zagrzmiał silnik, wstrząsając ślizgaczem jak pies upolowanym szczurem.Zanim Jedwab zdążył zaprotestować, pojazd wystrzelił w powietrze i ruszył ulicą Lampy, rozpędzając ludzi.Uderzył z łoskotem w zaprzężony w osła wóz.Jedwab przez chwilę nawet sądził, że maszyna została uszkodzona.– Stój! – zawołał.Ślizgacz, skręcając za róg, prawie położył się na bok i tracąc wysokość, zaorał obudową silnika zalegający na ulicy kurz.– Tam mógł ktoś.tam wynikły jakieś kłopoty.– Jedwab zaciskał rozpaczliwie dłonie na poręczy.Rozharatane przez siwogłowego ramię przewiercił ból.– Wracaj i pozwól mi wysiąść.Ulicę blokowały wozy.Ślizgacz zwolnił i przecisnął się między sklepem krawca a parą szarpiących się w uprzęży koni.– Paterę, ktoś się wszystkim zajmie.Takie rzeczy często zdarzają się w tym domu.– Ale moim obowiązkiem.– zaczął Jedwab.– Jesteś ranny.Poza tym nikt nie powinien widzieć, że wchodzisz do.do takiego przybytku.nocą.Już wystarczająco fatalne jest to, że musisz pojawić się tam jutro po południu.Jedwab puścił obciągniętą skórą poręcz.– Czyżby naprawdę aż tak bardzo zależało ci na mojej reputacji? Jakoś trudno mi w to uwierzyć.– Nie zamierzam wracać, patere – odrzekł z uporem szofer.– A nie dotrzesz tam o własnych siłach, jeśli zdecydujesz się tu wysiąść.Którędy teraz? Jak dojechać do twego manteionu?Ślizgacz zwolnił i zaraz nieruchomo zawisnął nad ziemią.Znajdowali się już na ulicy Słońca; a przecież nie minęło nawet pół godziny od chwili, jak minęli czuwającego przy bramie Krwi talusa.Jedwab próbował wywołać w pamięci obraz posterunku gwardii i brudny pomnik radcy Wyraka.– W lewo – odezwał się i zamyślony ciągnął dalej: – Każę Rogowi i kilku starszym studentom pomalować manteion od frontu.Nie, palestrę najpierw.– Co proszę? – zapytał szofer.– Nic, po prostu mówię do siebie, synu [ Pobierz całość w formacie PDF ]