[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale była kupa spraw, a po drugie, wolałbym, żeby nas nikt przy tym nie widział…– Czyja to była łódź?– Sędziego Mroczka – powiedział Żelechowski niechętnie.– Hm…Młody człowiek nie odezwał się już ani słowa.Usiadł i zaczął sprawdzać działanie cylindrów z tlenem.Kapitan milczał, przyglądając mu się.Po dziesięciu minutach gospodarz wstał.– W porządku.Możemy zasuwać.Przebierz się tutaj.– Spodenki mam na sobie.– Żelechowski zdjął bluzę mundurową i położył ją na łóżku.– Buty też zostawię i resztę… – Odpiął pas z kaburą pistoletu i przewiesił sobie przez ramię.– Bierzesz broń?– Nie jest mi potrzebna, ale nie chcę jej tu zostawiać.Dokumenty też wezmę.Po chwili ruszyli ku małej motorówce, kołyszącej się nieopodal domku.Zeszli po czterech kamiennych stopniach i wskoczyli na pokład.Łódź ruszyła.– To będzie gdzieś na wysokości ostatnich domków Piastowskiej, gdybyś patrzył z lądu – powiedział cicho kapitan.Młody człowiek skinął głową i po wyjściu spoza falochronu łódź szerokim łukiem w lewo wyszła na morze.Drobniuteńkie fale biegły ku brzegowi i niknęły przy krawędzi plaży bielejącej w zimnym blasku wschodzącego księżyca.Światła miasteczka oddalały się coraz bardziej.– Jak daleko od brzegu to będzie?– Kilkaset metrów.– Kapitan wpatrywał się w ciemność i w przesuwające się powoli punkty świetlne na brzegu.– Mniej więcej tam – wskazał przed siebie.Płynęli teraz wzdłuż brzegu.Silnik pracował na zredukowanych obrotach, łódź posuwała się lekko.– Teraz musimy podpłynąć może z pięćdziesiąt metrów.– Żelechowski dostrzegł punkt na wydmie.Był to wysoki krzak jałowca.Wydawało mu się, że łódź zatonęła na wprost niego.Oczywiście trzeba będzie mieć wiele szczęścia, żeby od razu trafić.– Zgaś… – powiedział po chwili.Silnik ucichł.Młody człowiek sięgnął pod klapę i wyciągnął ze schowka ostrą stalową kotwicę, uwiązaną do czerwonej nylonowej liny.– Masz rację.Tu będzie około dziesięciu metrów.Głębia zaczyna się dopiero pół kilometra dalej… – wskazał na morze.– Unieruchomimy łódź, żeby nam nie odeszła za daleko.Miękkim ruchem, nie robiąc żadnego niemal plusku, zanurzył kotwicę pod powierzchnię i puścił ją.Piętnastokilogramowy ciężar poszedł pionowo na dno, ciągnąc za sobą rozwijający się błyskawicznie zwój liny.Koniec.Lina zwisła.Młody człowiek nachylił się i zerknął na koniec zwoju.Znalazł linię oznaczającą kolejny metr.– Nawet dziewięć… – powiedział.– Jeżeli tu zatonęła ta motorówka, nie będzie kłopotu z jej wyciągnięciem.– Na razie chciałbym ją tylko obejrzeć… – szepnął kapitan, patrząc na odległy brzeg.– Mów cicho.Głos niesie po wodzie.Znowu skinienie głowy.Księżyc wynurzył już całą swą tarczę i zrobiło się jasno.– Schodzimy…Nałożyli aparaty, sprawdzili raz jeszcze przepływ tlenu i, zwiesiwszy nogi za burtę, jeden za drugim ześliznęli się w ciemność.Żelechowski nacisnął guziczek trzymanego w ręce reflektora.Pracując nogami i lewą ręką, posuwał się wzdłuż promienia do dna, które okazało się niespodziewanie blisko.Po chwili stanął, wspierając się stopami o twarde, kamienne podłoże.Kilka kroków od siebie dostrzegł drugi snop światła.Jego towarzysz płynął wolno, mniej więcej dwa metry nad nim, zamiatając migotliwą ciemność.Kapitan odbił się od dna i zbliżył ku niemu.Nic.I tu nic… W pewnej chwili promień reflektorka przesunął się po opadającej w dół linie kotwicznej.Spoza niej wypłynęły cztery małe rybki i zwabione światłem zbliżyły się.Machnął ręką.Pierzchły jak ptaki.Nagle poczuł dotknięcie ręki na plecach.Uniósł głowę i przez szybkę dostrzegł obnażone ramię wskazujące coś.Ramię oddaliło się, zobaczył młodego człowieka płynącego ukośnie w dół.Ruszył za nim.Łódź leżała pochylona na bok, zupełnie cała, oparta o kamieniste dno.Nie było tu piasku, więc nie zaryła się niemal wcale.Żelechowski pochylił się.Wiedział dokładnie, czego szukać.Czując pod stopami śliskie, pokryte glonami łby kamienne, obszedł burtę łodzi.Nie tu… Nie tu… Wreszcie promień reflektorka znieruchomiał [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl przylepto3.keep.pl
.Ale była kupa spraw, a po drugie, wolałbym, żeby nas nikt przy tym nie widział…– Czyja to była łódź?– Sędziego Mroczka – powiedział Żelechowski niechętnie.– Hm…Młody człowiek nie odezwał się już ani słowa.Usiadł i zaczął sprawdzać działanie cylindrów z tlenem.Kapitan milczał, przyglądając mu się.Po dziesięciu minutach gospodarz wstał.– W porządku.Możemy zasuwać.Przebierz się tutaj.– Spodenki mam na sobie.– Żelechowski zdjął bluzę mundurową i położył ją na łóżku.– Buty też zostawię i resztę… – Odpiął pas z kaburą pistoletu i przewiesił sobie przez ramię.– Bierzesz broń?– Nie jest mi potrzebna, ale nie chcę jej tu zostawiać.Dokumenty też wezmę.Po chwili ruszyli ku małej motorówce, kołyszącej się nieopodal domku.Zeszli po czterech kamiennych stopniach i wskoczyli na pokład.Łódź ruszyła.– To będzie gdzieś na wysokości ostatnich domków Piastowskiej, gdybyś patrzył z lądu – powiedział cicho kapitan.Młody człowiek skinął głową i po wyjściu spoza falochronu łódź szerokim łukiem w lewo wyszła na morze.Drobniuteńkie fale biegły ku brzegowi i niknęły przy krawędzi plaży bielejącej w zimnym blasku wschodzącego księżyca.Światła miasteczka oddalały się coraz bardziej.– Jak daleko od brzegu to będzie?– Kilkaset metrów.– Kapitan wpatrywał się w ciemność i w przesuwające się powoli punkty świetlne na brzegu.– Mniej więcej tam – wskazał przed siebie.Płynęli teraz wzdłuż brzegu.Silnik pracował na zredukowanych obrotach, łódź posuwała się lekko.– Teraz musimy podpłynąć może z pięćdziesiąt metrów.– Żelechowski dostrzegł punkt na wydmie.Był to wysoki krzak jałowca.Wydawało mu się, że łódź zatonęła na wprost niego.Oczywiście trzeba będzie mieć wiele szczęścia, żeby od razu trafić.– Zgaś… – powiedział po chwili.Silnik ucichł.Młody człowiek sięgnął pod klapę i wyciągnął ze schowka ostrą stalową kotwicę, uwiązaną do czerwonej nylonowej liny.– Masz rację.Tu będzie około dziesięciu metrów.Głębia zaczyna się dopiero pół kilometra dalej… – wskazał na morze.– Unieruchomimy łódź, żeby nam nie odeszła za daleko.Miękkim ruchem, nie robiąc żadnego niemal plusku, zanurzył kotwicę pod powierzchnię i puścił ją.Piętnastokilogramowy ciężar poszedł pionowo na dno, ciągnąc za sobą rozwijający się błyskawicznie zwój liny.Koniec.Lina zwisła.Młody człowiek nachylił się i zerknął na koniec zwoju.Znalazł linię oznaczającą kolejny metr.– Nawet dziewięć… – powiedział.– Jeżeli tu zatonęła ta motorówka, nie będzie kłopotu z jej wyciągnięciem.– Na razie chciałbym ją tylko obejrzeć… – szepnął kapitan, patrząc na odległy brzeg.– Mów cicho.Głos niesie po wodzie.Znowu skinienie głowy.Księżyc wynurzył już całą swą tarczę i zrobiło się jasno.– Schodzimy…Nałożyli aparaty, sprawdzili raz jeszcze przepływ tlenu i, zwiesiwszy nogi za burtę, jeden za drugim ześliznęli się w ciemność.Żelechowski nacisnął guziczek trzymanego w ręce reflektora.Pracując nogami i lewą ręką, posuwał się wzdłuż promienia do dna, które okazało się niespodziewanie blisko.Po chwili stanął, wspierając się stopami o twarde, kamienne podłoże.Kilka kroków od siebie dostrzegł drugi snop światła.Jego towarzysz płynął wolno, mniej więcej dwa metry nad nim, zamiatając migotliwą ciemność.Kapitan odbił się od dna i zbliżył ku niemu.Nic.I tu nic… W pewnej chwili promień reflektorka przesunął się po opadającej w dół linie kotwicznej.Spoza niej wypłynęły cztery małe rybki i zwabione światłem zbliżyły się.Machnął ręką.Pierzchły jak ptaki.Nagle poczuł dotknięcie ręki na plecach.Uniósł głowę i przez szybkę dostrzegł obnażone ramię wskazujące coś.Ramię oddaliło się, zobaczył młodego człowieka płynącego ukośnie w dół.Ruszył za nim.Łódź leżała pochylona na bok, zupełnie cała, oparta o kamieniste dno.Nie było tu piasku, więc nie zaryła się niemal wcale.Żelechowski pochylił się.Wiedział dokładnie, czego szukać.Czując pod stopami śliskie, pokryte glonami łby kamienne, obszedł burtę łodzi.Nie tu… Nie tu… Wreszcie promień reflektorka znieruchomiał [ Pobierz całość w formacie PDF ]