[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Paul de Bries, niczym wilk w ciasnej klatce, krążył po gabinecie.Dopółnocy zostały cztery godziny.Aż cztery - krążąca w żyłachadrenalina nie pozwalała mu usiedzieć w miejscu - i zaledwie cztery.Wizja pojedynku z serdecznym przyjacielem, teraz śmiertelnymwrogiem, mało go obeszła.Ranny bywał wielokrotnie, śmierci się niebał.Jedyne, co nie pozwoliło mu położyć się choć na krótką chwilę - anie sypiał ostatnimi dniami prawie wcale - to brak wiadomości odRoberta Gawryłowa. Wiedział, że do Aubowic droga jest daleka i jeśli zastępca utrzymałdobre tępo, dopiero tam dojeżdża.Zdawał sobie też sprawę, że nikt ponocy nie będzie z chęcią i bez protestów otwierał grobu i ekshumowałzwłok, a tym bardziej dokonywał powtórnej sekcji.Mimo to miałnadzieję, że Gawryłow użyje siły perswazji, a jeśli trzeba, toprzekupstwa albo grozby, aby jak najszybciej na własne oczy ujrzećślad użycia lancetu - Paul nie miał już wątpliwości, nie po wizycie uKlary Gott, że znajdzie go na ciele starego Lubowieckiego - ipowiadomić o tym jego, de Briesa.Ile czasu zajmie to młodemu mężczyznie? Inspektor nie miał pojęcia.Musiał wierzyć, że dowie się o tym przed północą.Jeżeli ostatecznego dowodu nie będzie, może to uratować komuśżycie. Powinienem się pomodlić" - pomyślał w pewnej chwili.Ale o czymmiałby rozmawiać z Bogiem? On, który nie miał już chyba sumienia,skoro pragnął śmierci tych, których kochał? Może o litość dla Kon-stancji Lubowieckiej?Paul opadł na kolana, tu, gdzie stał, pośrodku gabinetu, splótł ręce izaczął błagać Boga o zmiłowanie.Tak bardzo pragnął, by Gawryłownic nie znalazł.By nie zadzwonił i nie wykrzyczał podekscytowany: Mamy ją! To ona, panie inspektorze! Jest ślad po ostrzu!"Jednak jego modły nie zostały wysłuchane.Telefon odezwał się w chwili, gdy Paul de Bries szykował się dowyjazdu, sprawdzając, czy pistolet jest nabity i gotów do strzału. Słysząc dzwięk dzwonka, znieruchomiał, po czym zmusił się dopodejścia do biurka i podniesienia słuchawki.Słowa RobertaGawryłowa były dokładnie takie, jakich się obawiał.Książę Romanow obudził się w ramionach Swietłany nieco podziesiątej.W sypialni panowały ciemności.Poderwał się na równenogi, bojąc się, że nie zdąży, ale rzut oka na zegar uspokoił go.Dopojedynku zostały dwie godziny.Usiadł na brzegu łóżka, trąc twarz.Poczuwszy dłoń kobiety, gładzącą go po ramieniu, zmusił się douśmiechu.- Jesteś taki spięty - wyszeptała.- Czy mogę ci jakoś pomóc?- Kochaj mnie - odparł cicho.- Kochaj tak, jakby to był nasz ostatniraz.Ujęła jego twarz w dłonie i zaczęła całować.Policzki, czoło, powieki,w końcu usta.Z nieskończoną czułością, z miłością tak wielką, żekrwawiło mu od tego serce.Jakim był podłym draniem, traktując tękobietę tak, jak do tej pory traktował! Jeśli dziś w nocy wróci cały izdrowy. Nie przyrzekaj, Maksymilianie Romanow, czegoś, czego nie chceszalbo nie będziesz mógł dotrzymać.Nawet samemu sobie".- Usłyszał wmyślach głos starego guwernera.Czując pod powiekami piekące łzy, zagarnął kochankę ramieniem,położył się na niej całym ciałem i po chwili zatracił w miłości,zapominając o przysięgach. Godzinę pózniej odprowadzała go do drzwi, czując, czując całymsercem, że dzieje się z nim coś niedobrego.Był milczący iprzygnębiony.Zbywał ją półsłówkami, pochłaniając szybki, skromnyposiłek.Nie odpowiadał na pytania o Konstancję, nie odpowiadał, gdypytała, jak zdrowie Anastazji.Dopiero gdy żegnali się przy furtce, pochylił się ku Swietłanie i znieswoim wyrazem twarzy, który przeraził kobietę, chwycił ją za rękę,ścisnął mocno i wychrypiał:- Przyrzeknij, że jeśli coś mi się stanie, zaopiekujesz się Anastazją.- Przecież wiesz, że zrobię wszystko.- Przyrzeknij mi to!I wtedy pojęła, że dzisiejszej nocy może go stracić.- Przyrzekam - powiedziała, truchlejąc w duchu.- Zegnaj, Swieta.- Pogładził ją po policzku.Przytrzymała jego rękę,wtuliła usta w zagłębienie dłoni.Uwolnił się i ścisnął bokiwierzchowca kolanami.Zwierzę skoczyło do przodu i pognało w las.- Maks! - krzyknęła z rozpaczą.- Maks!!!Nie odwrócił się.Nie zatrzymał.Zniknął w mroku.Konstancja stawiała pasjansa w bibliotece, czekając z rosnącymzniecierpliwieniem na powrót pana tego domu, gdy w końcu napodjezdzie rozległ się dzwięk podków.Zupełnie jak kilka godzinwcześniej na powitanie księcia wysypała się również oczekująca gosłużba.Tak jak poprzednio przywitał się z nimi, wszedł do domu i zupełniejakby czas się cofnął, wpadł w ramiona Konstancji. Tym razem nie zareagował jednak na jej prowokacyjny uśmiech.Agdy sięgnęła dłonią w dół, zacisnął palce na jej nadgarstku tak silnie, żesyknęła z bólu, i odepchnął dziewczynę.Ruszył do gabinetu, gdzie w komodzie trzymał broń.Wyjął jeden zpistoletów o gładkiej lufie, przeznaczonych tylko do pojedynków,który już dwukrotnie został użyty w tym samym celu i ani razu niezawiódł.Konstancja, widząc broń w ręku księcia, zbladła.Zwrócił sięku niej powoli, zahipnotyzował spojrzeniem czarnych oczu tak, że niemogła uczynić najmniejszego ruchu, po czym rzekł cicho, zezwodniczą łagodnością:- Nie potrzebuję tego, by cię zabić.Wystarczy, że zacisnę ręce natwojej krtani, o tak właśnie.- objął ją ramieniem, drugą dłoniąprzytrzymując gardło -a nie zdołasz nawet poprosić o litość.- Zacisnąłpalce, czując pulsującą pod skórą tętnicę.Szarpnęła się, tracąc oddech.Puścił ją.- Jesteś szalony! - krzyknęła ze złością, w którą przerodził się strachsprzed kilku sekund.- Nie dotykaj mnie więcej!- Jak sobie życzysz - odparł obojętnie i z powrotem sięgnął popistolet, by rozłożyć go na części i naoliwić [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl