[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lodowatej wody.Wiatr też był lodowaty, północny, a myprzemoczeni.Zdawało mi się, że nie może być już zimniej: trząsłemsię, dygotałem, szczęki bolały mnie od skurczu mięśni, ręce i nogizdawały się obumierać, ziąb obejmował całe ciało i przenikał aż downętrzności.Ale po chwili zrobiło mi się jeszcze zimniej.Nie potrafięwam powiedzieć  jak.Podobnie czuli się wszyscy.Na domiar złegozaczęliśmy chorować wskutek kołysania na falach.Było mi takniedobrze, iż to, że Bujak utonął, zaledwie dochodziło do mojejświadomości.Człowiek w takiej sytuacji troszczy się przedewszystkim o siebie i  jeżeli tak można powiedzieć  współczujesobie samemu.W najlepszym razie tym, których ma obok, blisko.A Bujak.Cóż chcecie? On już pewno nie żył.Nie cierpiał.Nie byłomu tak straszliwie zimno i nie rzygał. Zastanowił się chwilę, a potem jakby powziął jakąś decyzję, dodał: To doprawdy niesłychane, do jakiego stopnia człowiek zależy odwłasnego przewodu pokarmowego.Silna wola, moralność, wiara,wszystkie uczucia ludzkie nie mają żadnego znaczenia wobecwymiotów.Myślę, że śmierć tego biedaka nikogo z nas wówczas niedotknęła.Nikt z nas nie myślał o nim, nie troszczył się o niegoszczerze, póki nie ustało to straszliwe kołysanie, wywracające trzewia,miotające nami tak, że musieliśmy trzymać się jeden drugiego, aby niewypaść z dinghy.No i  jak wam mówiłem  było coraz zimniej.Coraz zimniej.Skurczył się cały na wspomnienie tego zimna, a Pryszczykpodciągnął pod brodę koce, jakby lodowaty, mokry ziąb morskiegowichru owej grudniowej nocy jeszcze teraz przejął go dreszczem. Koło północy, w cztery godziny po wodowaniu, usłyszeliśmywarkot samolotu.Miałem w bucie pistolet Vereya, więc strzeliłemrakietę.Ale nie dostrzegli nas i wkrótce warkot się oddalił.Marzliśmyi kołysaliśmy się dalej, aż do świtu.Wtedy zobaczyliśmy brzeg, dalekona południu.Naturalnie przypuszczaliśmy, że to brzeg francuski.Alebrzeg  rozumiecie?  brzeg to było coś tak pożądanego, takupragnionego, że niewola niemiecka na nim wydawała się drobnostką;nie liczyła się.Zaczęliśmy wiosłować.Wiatr gnał nas w tamtą stronę.Nadzieja  nie: pewność, że staniemy na lądzie, dodawała nam sił.Zjedliśmy  żelazną porcję żywności i wiosłowaliśmy, czym kto mógł.W południe, gdy byliśmy w odległości trzech mil od brzegu, Lejbanagle narobił wrzasku:  Stać! Stać, bo nam dinghy przedziurawi!Okazało się, że dopłynęliśmy do przegrody przeciw okrętompodwodnym.Tworzyły ją zakotwiczone boje, połączone łańcuchami,w których tkwiły ogromne kolce żelazne.Trzeba było ominąć tęprzeszkodę, co nas kosztowało wiele wysiłku, bo musieliśmy płynąćwzdłuż barażu, a wiatr pchał nas prostopadle do kolczastychłańcuchów.Rzeczywiście mogły rozedrzeć gumową dinghy, a wtedy.wątpię, czy zdołalibyśmy się uratować.Po upływie półgodzinyznalezliśmy przerwę i skierowaliśmy się znów ku brzegowi.Ale terazjakoś bardzo wolno posuwaliśmy się naprzód.Co prawda, byliśmy jużbardzo zmęczeni.Nie to jednak było przyczyną, że dinghy w końcu zupełnie przestała zbliżać się do tego wymarzonego brzegu, choći wiatr nam pomagał.Zaczął się odpływ. O rany. westchnął Koza.Pryszczyk spojrzał na niego z wyższością, a Góral uśmiechnął sięprzelotnie. Wiesz  zwrócił się do mnie  wtedy przyszło mi na myśl, żeprzecież zawsze na filmie i w awanturniczej powieści  jak brzeg jesttak blisko, to już happy end.Powinny być jakieś łodzie rybackie, ludziei tak dalej.Byliśmy nastawieni według tej reguły, a tu nic podobnego.Dwie mile to okazuje się kawał drogi.Aodzi ani śladu, a ludzie  nie,o dwie mile od lądu, ze wzburzonego morza nie widać ludzi.Ten lądwydał się nam skalistą pustynią.Przestaliśmy wierzyć, że tam jestktokolwiek.O dwie mile od lądu można utonąć równie dobrze, jako dwieście mil.Równie bez świadków, nawet w biały dzień.Strząsnął popiół z papierosa i przez chwilę śledził wzrokiembłękitną smużkę dymu, która drgała lekko i rozpierzchała się nacienkie, pokręcone pasemka nad kloszem stojącej lampy. Strasznie słaby jest człowiek  powiedział Koza [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl