[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czuł się wystarczająco silny, by wspiąć się na górę.Będąc jeszczew kominie, usłyszał samolot.Znieruchomiał, usiłując sobieprzypomnieć, jakdługo tu przebywa.Ngili i tropiciele odjechali z Dogilani w niedzielę.On gorączkowowędrował przez dwa dni, potem spotkał chłopca, i przez następne dwa,trzydni walczył z chorobą.Nie była to zatem następna niedziela, kiedy Ngilimiałwrócić z prowiantem i odebrać pierwszy raport.Samolot zbliżył się i Ken rozpoznał dzwięk silnika.To beech lightning Hendrijksa.Trwał jak skamieniały w kominie skalnym, kiedy zaś po chwilispróbowałpiąć się szybciej, stwierdził, że powierzchnia skały jest zaskakującośliskai trudno mu znalezć chwyty.Intensywnie myślał.Gdzie jest koszula?Dojrzana z samolotu mogła zdradzić ich miejsce pobytu.Gdzie sąokularynoktowizyjne, które zgubił po natknięciu się na spadochron? One teżstanowiłyślad jego obecności.Sklął się w duchu za to, że ich dotąd nie odszukał.Pomyślał o małym hominidzie.Co się z nim stanie? Może będziemusiałpatrzeć na to, jak Ken zostaje ranny albo zabity.Albo jeszcze gorzej samzostanie schwytany.Mało prawdopodobne, żeby Hendrijks dostarczyłtenunikatowy okaz wydziałowi paleoantropologii na uniwersytecie wNairobi.Ken wyobraził sobie chłopca w więzach, ciągniętego niczym jakiśpotworekwśród rubasznych śmiechów do cuchnącego obozu kłusowników albowalącego się posterunku granicznego.Dotarł do otworu i, uczepiwszy się rękami skał, wydostał nazewnątrz.Potknął się, oślepiony światłem.Chłopiec stał przy krzaku.Buczenie samolotu wprawiło hominida w podniecenie.Był dość rozczarowany tym, że obcy przybył tu bez swegoowada-bulwy,teraz natomiast owad przyleciał za nim.Uniósł ku niebu twarz rozpromienioną jak u dzieckaspodziewającego sięwspaniałej zabawki.Był w dobrym nastroju, gdyż wydarzenia ostatnich paru dnistanowiły200 istną rozkosz.Z bliska obcy jeszcze bardziej go fascynował, a w miaręjakpoznawał go lepiej  coraz bardziej intrygował.Dlatego był zaskoczony widząc, że obcy wyskakuje z komina wpomiętychspodniach, wydając przy tym nieprzyjemne sapiące i grzechoczącedzwięki(Ken dyszał i klął), i biega jak szalony wśród trawy, rumowiska skałwulkanicznych, wokół drzewa mungongo i nad strumieniem wposzukiwaniukoszuli.Buczenie samolotu przybliżyło się.Ken już się opanował ipróbował terazużyć uspokajającej siły swego głosu:  To nic złego, Długopalcy.Pomyślał, że może powinien mówić w suahili zamiast po angielsku, aleuświadomił sobie, że oba języki są dla chłopca równie niezrozumiałe.Totylko taka mała gra Homo sapiens.Wojna wewnątrz gatunku.Ogarnęło go tak okropne poczucie winy z powodu chłopca, żezastanawiałsię, czy nie wybiec na otwartą przestrzeń i poddać się.Ale nawet to niezagwarantowałoby hominidowi bezpieczeństwa.Ken potrzebował broni.Gdzieś w zaroślach obok jaskini leżałzapewnenóż.Ale to za mało. Potrzebuję broni"  pomyślał.Buczenie samolotu stało się intensywniejsze, jakby maszyna leciałanisko,okrążając po kolei kępy drzew.Nie mógł znalezć koszuli.Deszcz zmienił wątły strumyk w rwącypotoki spłukał grunt tam, gdzie nie umacniały go zarośla.Koszula zostałazapewnezmyta, nie miał jednak czasu, by się o tym przekonać  warkotsamolotu byłcoraz bliższy  musiał zatem zniknąć jakoś wraz z chłopcem z widoku.Sięgnął do kieszeni. Spójrz, Długopalcy  wymamrotałunoszączapalniczkę.Hominid ujrzał w ręku obcego lśniący kamień.Obcy potarł go zwierzchukciukiem.Chłopiec widywał ogień, gdy płonął busz, nigdy natomiast wpostacidrobnego, jarzącego się żółto płomyka, który obcy przybliżył sobie dotwarzyi zdmuchnął.Następnie znów go wywołał, przybliżył do twarzychłopca,pozwalając mu cieszyć się widokiem drobnego żywego ognika.Cofnąłsię do wejścia do jaskini, by pokazać mu, że w ciemności ogień świeci jeszczemocniej i bardziej jaskrawo.Deszcz zmył koszulę Kena do strumienia, który poniósł ją parę mildalej.Rozpościerana i zwijana przez kapryśny nurt, chwytała wyrwanegałązki i bryłki ziemi, aż wreszcie  zwinięta w kłębek  zablpkowaławodę niczym mała tama.Nazajutrz póznym rankiem, gdy przestałopadać,unosiła się na środku strumienia, wzdęta i zabłocona niczym utopionezwierzę.Jakiś marabut opadł na nią, trzepocząc skrzydłami, i skubnął zciekawości201 dziobem.Natrafił na rękaw, ale pociągnąwszy go, nie poczuł krwi aniżywychtkanek, więc stracił zainteresowanie, puścił i odleciał.Trzęsawisko wysychało pod pnącym się po niebie słońcem.Mijałygodziny.Znalazłszy się w jaskini, Ken szybko przeciął palcem drobnypłomyk.Poczuł jego liznięcie, więc przesuwał teraz palec pod innym kątem.Eks-peryment przeprowadzał na oczach zafascynowanego chłopca.Starał się pokazać, że taka zabawa nie jest niebezpieczna.Ale małyhominid nie chciał przekonać się osobiście, że ogień jest przyjaznymżywiołem.To Kenowi odpowiadało.Im dłużej zajmie uwagę chłopca, tym większemaszanse na to, że samolot, okrążywszy teren nad jaskinią, odleci.Musiał jednak zachowywać się roztropnie  zapalniczka zawierałatylkoograniczoną ilość gazu  by nie stracić swego jedynego zródła ognia.Musiałznalezć coś, co zapali się od płomienia zapalniczki.Ale co?Akurat w tym momencie chłopiec sięgnął po zapalniczkę.Kenułożyłjego ciemny kciuk  jak na swe rozmiary wydawał się on szokującomuskularny  na mechanizmie krzesającym iskrę i przesunął pourządzeniu,opanowując jednocześnie drżenie wywołane pierwszym bezpośrednimkon-taktem z ciałem chłopca.Hominid zrobił to teraz sam, ale zbyt mocno i nie udało mu się.Upuściłrozgrzaną zapalniczkę.Ken podniósł ją cierpliwie i znów zaczął manipulować, nasłuchującjednocześnie dzwięku samolotu i analizując z praktycznego punktuwidzeniaswoje położenie.Nie znalazł zasobnika ratunkowego.Drugi znajdowałsię naprzeciwległym krańcu rejonu wyznaczonego do badań.Dojściewymagałobyprzemieszczania się po otwartej przestrzeni i zabrałoby mu, albo im,kilka dni.A teraz miał pewność, że jest ścigany.Musiał znalezć inne rozwiązanie niż dotarcie do zasobnika lub wy-znaczonego miejsca spotkania z Ngilim.Co się jednak stanie, jeśli niedotrzena spotkanie z przyjacielem, zakładając, że nie bierze on udziału wspisku?Uświadomił sobie, że ratunek może znalezć w małych zalesionychdolinkach, ukrytych wśród odnóg Mau.Wąskie i kręte, nie dawały się przeszukać z nisko lecącego samolotu.Jego prześladowcy musielibyprzybyćtam pieszo, co dawało mu daleko większe szanse. Potrzebuję broni.Nie mogę dopuścić, by zaatakował nas jakiślampart.Albo lew.Potrzebuję broni.Zrobię ją sam."Płomień zapalniczki palił się teraz bardzo słabo, zużywając niemalostatnie krople gazu.Ken musiał znalezć coś, co mógłby zapalić, zanimwyczerpie się paliwo.Dziecko wyjęło mu zapalniczkę z ręki, gdy płomień jeszcze siępalił.Wydało gardłowy, ostrzegawczy dzwięk:  rrrr".Ken oderwał kieszeńod202 spodni.Była zmięta, ale sucha dzięki bliskości ciała [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl