[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kombinezon był na niego trochę za du\y, ale do przyjęcia.Na szczęście buty pasowały.Wcisnął kciukiem przycisk po lewej stronie zamka i wyjął magazynek.Osiem nabojów - brońbyła nabita.Miał teraz trzy pistolety, prawdziwy arsenał.Poszperał w kieszeniach kombinezonu,lecz znalazł w nich tylko paczkę papierosów i plastikową kartę elektronicznego klucza.Sprawdziwszy, czy teren jest czysty, cicho zamknął za sobą drzwi.Korytarz, na końcukorytarza podwójne, stalowe drzwi du\ej windy towarowej, bardzo nowoczesnej jak na takstarą budowlę.Wcisnął guzik.Zadzwięczał dzwonek i sekundę pózniej drzwi się otworzyły, ukazując kabinę wyło\o-ną szarą wykładziną ochronną.Ben wszedł, popatrzył na tablicę przycisków i stwierdził, \edo uruchomienia windy potrzebny jest elektroniczny klucz.Wyjął z kieszeni kartę, wetknął jądo otworu czytnika i wcisnął guzik: parter.Drzwi zamknęły się gwałtownie, kabina szarpnęła,pomknęła do góry i Ben znalazł się w zupełnie innym świecie.Zobaczył jaskrawo oświetlony, ultranowoczesny korytarz, podobny do tych, jakie wi-dywał w siedzibach bogatych korporacji.Dyskretna, szara wykładzina, ściany gładkie i bielutkie zamiast starych, kamiennych.Minęło go dwóch mę\czyzn w białych kitlach, pewnie lekarzy lub klinicystów.Jeden z nichpchał przed sobą metalowy wózek.Drugi zerknął na Bena, lecz zdawało się, \e go nie do-strzega.Ben ruszył przed siebie sprę\ystym, zdecydowanym krokiem.Przed otwartymi drzwia-mi jakiegoś laboratorium stary dwie Azjatki w białych kitlach.Rozmawiały w języku, któregonie rozpoznawał, i pochłonięte rozmową, nie zwracały na niego najmniejszej uwagi.Wszedł do du\ego atrium, które tonęło w miękkim, sztucznym świetle lamp i burszty-nowym blasku wieczornego słońca, wpadającego przez wielkie witra\owe okna.Kiedyś mu-siał się tu mieścić reprezentacyjny hol wejściowy, który przebudowano ze smakiem w nowo-czesny westybul.Jego środkiem biegły piękne, kręte, kamienne schody.Było tam równie\kilkoro drzwi opatrzonych tabliczką z numerem i literą, otwieranych elektronicznym klu-czem.Najprawdopodobniej prowadziły do kolejnych korytarzy.Naliczył kilkunastu ludzi, przy drzwiach, na schodach i przy windach.Większość miałana sobie białe kitle, luzne białe spodnie i białe tenisówki lub adidasy.Tylko stra\nicy nosilicię\kie, czarne buciory.Koło Azjatek przechodził ubrany na biało mę\czyzna: powiedział cośdo nich i kobiety natychmiast zniknęły za drzwiami laboratorium.Najwyrazniej był kimśwa\nym, pewnie ich przeło\onym.Dwóch sanitariuszy dzwigało nosze, na których le\ał starzec w błękitnej szpitalnej ko-szuli.Inny pacjent - te\ w rozciętej i związanej z tyłu koszuli - przeszedł przez atrium, zmie-rzając z korytarza 3 A do korytarza 2B.Wyglądał na dziarskiego pięćdziesięciolatka, mimo tokuśtykał, skręcając się z bólu.Co się tu, do diabła, dzieje?Anna.Więzili ją tu? Jeśli tak, to gdzie?Klinika była znacznie większa i znacznie gwarniejsza, ni\ przypuszczał.Bez względuna to, co w niej tak naprawdę robili - i po co trzymali w piwnicy te koszmarne słoje; czy tomo\liwe, \eby potrzebowali ich do badań? -brało w tym udział mnóstwo ludzi, zarówno leka-rzy i laborantów, jak i pacjentów.Ona na pewno tu jest.Wiem, \e tu jest.Tylko czy nic jej nie grozi? Czy jeszcze \yje? Czy pozwolą jej \yć, jeśli odkryła, czymsię zajmują?Muszę iść.Muszę coś zrobić.325 Przybrał surową minę i niczym stra\nik wypełniający rozkaz przeło\onego, spiesznieprzeszedł przez atrium.Zatrzymał się przed drzwiami 3B i wetknął klucz do czytnika z na-dzieją, \e się otworzą.Klik i otworzyły się.Wszedł do długiego, białego, typowo szpitalnego korytarza.Wśród ludzi, którzy go mijali, była kobieta w białym fartuchu, najpewniej pielęgniarka,która prowadziła na smyczy.małego chłopca.Szedł za nią jak du\y posłuszny pies.Ben przyjrzał mu się dokładniej i po papierowej skórze, po zasuszonej, pomarszczonejtwarzy poznał, \e jest to dziecko chore na progerię.Było bardzo podobne do Christopha,chłopca z fotografii, którą widział niedawno w Wiedniu.I wyglądało jak jedno z tych w pełnirozwiniętych dzieci z upiornych lochów zamku.Chłopiec szedł jak schorowany starzec, na chwiejnych, szeroko rozstawionych nogach.Ben zacisnął zęby.Fascynacja ustąpiła miejsca lodowatemu gniewowi.Maluch przystanął przed drzwiami, cierpliwie czekając, a\ pielęgniarka otworzy je zwi-sającym z szyi kluczem.Za drzwiami mieściła się du\a, podłu\na, przeszklona sala, podobnado tych, jakie widuje się w szpitalnych \łobkach, z tym \e wszystkie dzieci przebywające wtej chorowały na progerię.Było ich tam siedmioro czy ośmioro.Na pierwszy rzut oka wyda-wało się, \e one te\ są na smyczy, lecz ju\ po chwili Ben stwierdził, \e nie są to smycze, tylkoprzezroczyste plastikowe rurki, które wychodziły im z karku i biegły do błyszczących, meta-lowych pojemników.Kroplówki? Podawano im kroplówkę? Dzieci nie miały ani brwi, anirzęs.Miały za to malutkie, skurczone głowy, a ich skóra przypominała karbowaną bibułkę.Te, które mogły chodzić, powłóczyły nogami jak starcy.Dwoje z nich siedziało na podłodze, spokojnie układając jakąś układankę.Dwoje in-nych bawiło się, nie zwa\ając na splątane rurki.Malutka dziewczynka w długiej blond perucesnuła się bez celu, podśpiewując i mówiąc do siebie coś, czego Ben nie słyszał.Fundacja Lenza.Co roku zapraszali tu kilkoro wybranych, chorych na progerię dzieci.I zakazywali odwiedzin rodzicom.Nie był to letni obóz, nie był to \aden azyl.Te dzieci traktowano jak zwierzęta.Były -musiały być - królikami doświadczalnymi Lenza.Dzieci zakonserwowane w formalinie.Dzieci traktowane jak psy.Prywatne sanatorium.Nie, ani sanatorium, ani klinika.Ben nie miał co do tego \adnych wątpliwości.Jeśli nie klinika i nie sanatorium, to co? Jakiego rodzaju badania tu przeprowadzano?Czując narastające mdłości, ruszył dalej i wkrótce doszedł do końca korytarza.Po lewejstronie zobaczył czerwone drzwi z elektronicznym czytnikiem.W przeciwieństwie do pozo-stałych, te nie miały okienka.Nie były te\ w \aden sposób oznaczone.Musiał sprawdzić, co się za nimi kryło.Wetknął kartę do czytnika, lecz tym razem zamek nie ustąpił.Najwyrazniej stra\nik,którego obezwładnił w piwnicy, nie miał prawa tam wchodzić.Ju\ chciał zawrócić, gdy wtem drzwi się otworzyły i w progu stanął mę\czyzna w bia-łym kitlu.Trzymał podkładkę do pisania, a z szyi zwisał mu stetoskop.Lekarz.Obojętniezerknął na Bena i przytrzymał drzwi.Ben wszedł do środka.Nie był przygotowany na to, co tam zobaczył.A zobaczył wysoką salę wielkości boiska do koszykówki.Wyglądało na to, \e z orygi-nalnego pomieszczenia pozostało jedynie kamienne sklepienie i witra\e w du\ych, łukowa-tych oknach.Najprawdopodobniej mieściła się tu kiedyś zamkowa kaplica, bogata i wielkajak kościół.Niewykluczone, \e pózniej przekształcono ją w główną halę produkcyjną zakła-326 dów zegarmistrzowskich.Miała ponad trzydzieści metrów długości, trzydzieści szerokości idziewięć wysokości.Teraz urządzono w niej coś w rodzaju ośrodka medycznego.Ośrodka medycznego ijednocześnie klubu sportowego, spartańsko urządzonego, lecz znakomicie wyposa\onego.W najdalszej części sali stał rząd szpitalnych łó\ek, oddzielonych od siebie parawana-mi.Jedne były puste, w innych le\eli pacjenci podłączeni do monitorów i kroplówek.W części przeciwległej stał długi rząd ruchomych bie\ni, zaopatrzonych w monitoryEKG [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl
  • ("menu4/16.php") ?>