[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Zerknął na mnie życzliwie.- Poza sugestią,aby zainwestował pan w maszynkę do golenia i mydło.Poskrobałem się po zarośniętym podbródku.Wtamtych czasach też nie lubiłem się golić.Ludzie się niezmieniają.- Czy chce pan jeszcze coś dodać? - spytał Byron.Miałem bardzo wiele do dodania.Chciałem i ja daćpopis, zagwozdzić te jego pompatyczne ciężkie działa izmasakrować go werbalnie.- Nie, nie sądzę - bąknąłem.Wstaliśmy obaj.Byron zdusił papierosa w doniczce.Zwrócił wyblakłą staroświecką twarz ku staroświeckiejwyblakłej panoramie za oknem.- Cambridge się zmienia - rzekł - aczkolwiek, comówię z zadowoleniem, ani prędko, ani też dogłębnie.Zasady pozostają te same.Czy się to panu podoba, czynie, wstępując na tę uczelnię, wstąpił pan w szeregi elity.Arystokracji, merytokracji; jakkolwiek pan by ją zwał,jest to elita.Prawdziwi egalitaryści nie przyjeżdżają doCambridge.Patrzyłem na szarą rzekę pocętkowaną kroplamideszczu.- Decyzja ta - ciągnął - podminowała pańskąprzynależność klasową.Wkrótce stare więzy całkiemznikną.Cambridge ukształtuje pana według swegowzorca.Jak wszystkich.Stanie się pan jednym z nas.lub kimś równie okropnym.Musi pan zadać sobiepytanie: czy to naprawdę tak zle? Hm?Zwrócił ku mnie starą, królewską twarz okraszonąprzyjacielskim uśmiechem, zapowiedzią przyszłegobraterstwa.Zrobiło mi się niedobrze.Ponownieuścisnęliśmy sobie dłonie i ruszyłem do drzwi, chcącwyrwać się z kokonu tego przeładowanego wnętrza.Wprogu zatrzymał mnie łagodny głos Byrona.Usadowionyz powrotem w swoim przytulnym kącie, odgrodzonyoknem od zacinającej ulewy, patrzył na mnie w szarymmroku.- Byłbym zapomniał.Jeszcze jedno, panie Bogle.Jeśli jeszcze raz zrobi pan coś takiego, w ciągu godzinywyleci pan stąd na pysk.Proszę mi wierzyć.Dziękujępanu, to wszystko.Wyszedłem, póki mogłem utrzymać się na nogach.Wpadlibyście na coś takiego? Przewrotny stary drań! Dawne więzy znikną! Muszę przyznać, zrobił ze mniesieczkę.Dziw, że pozwolił mi wyjść o własnych siłach.Nauczył mnie pokory, bez dwóch zdań.Po tej rozmowie odrobinę zmądrzałem.Walka szłana noże, a nie chciałem się pozbawiać komfortowychwarunków.Nie miałem też zamiaru rezygnować zjedynej szansy zdobycia Laury, marnować tyluwłożonych wysiłków, tym bardziej że coś jakby drgnęło.Ale o tym jeszcze wam opowiem.Mamy sporo czasu.Ciemność ciemnieje.Witaj, nocy.Latarnie nabierająsił i przyćmiewają światło gwiazd.Chodniki zaścielazdeptane kwiecie ciśnięte na zatratę rozrzutnymwiośnianym gestem.Ulicę przecina grupka złożona z trzech młodychMurzynów.Idą zamaszystym, rozkołysanym krokiem.Właściwie powinienem się wstydzić, że znam takniewielu kolorowych.W Belfaście ich po prostu nie ma,a Cambridge też nie pęka w szwach od nadmiaruszalonych rastafarian.Tak więc to nie moja wina.Ilekroćjednak próbowałem być miły dla człowieka o ciemnejskórze, zarzucano mi fałsz, maskowane poczuciewyższości bądz krótko określano mnie mianem białegoskurwysyna.Może ci ludzie mają swoje powody - niewnikam.Dość, że łakną krwi.(Zapomniałem wspomnieć:po dzisiejszym incydencie cierpię na dotkliwe zaburzenianaczyniowe.Jestem pewien, że to wstrząs.Moje żywotneorgany są w niebezpieczeństwie.Nie mogę sobiepozwolić na utratę kolejnej porcji krwi.Więc wara odemnie, panowie.)- Co tak ciemno?- Goryle uciekły z zoo!- Te, Kunta Kinte, chcesz banana?- Wracajcie na drzewo, dupki!Okrzyki dobiegają z drugiego końca placu, gdzierozsiadło się kilku białych młodzieńców.Zmieją sięhałaśliwie i robią małpie gesty.To nie włóczędzy.Sączyściutcy, odprasowani, z dobrych domów.Ich zaczepkisą leniwe, wyzute z prawdziwej nienawiści.Czarniobracają się i jak na komendę wystawiają prowokacyjnieśrodkowe palce.Biali krzyczą głośniej, ale nie ruszają sięz miejsca, toteż czarni wzruszają ramionami i idą dalej.Tak kończy się większość tych drobnych incydentów -bez konkluzji, bez przemocy.Podnieceni biali chichoczą,gratulują sobie daru wymowy.Prawdę mówiąc, nie widzę wiele sensu wprzywiązywaniu takiej wagi do barw.Ci faceci mieszkająw tym samym kraju, mają taki sam akcent, grają wkrykieta i śmieją się z dowcipów o mieszkańcachBletchley.Są tacy sami jak reszta, tylko czarni (też miproblem!).I znacznie, znacznie lepsi od Walijczyków.Patrzę na niebo.Niebo patrzy na mnie.Wypełnionerakietami, satelitami, stacjami orbitalnymi nocne niebowydaje się niższe, bliższe.Kosmos zstąpił o stopieńbliżej nas.Współczesne niebo jest ciasno owinięte wokółZiemi, jak bibułka na pomarańczy.Podnosząc głowę,człowiek sam nie wie, co jeszcze tam zobaczy.Wkrótcezaczną wystrzeliwać tablice reklamowe.Noc straciładystans, tajemniczości urok.Rozpościera się tuż nadgłową, zwyczajna i nudna.Przed popadnięciem w skrajną nudę chroni mniedzisiejsza rana.Ból odzywa się ponownie, trochę zbytbrutalnie jak na mój gust.Zaczynam się martwić - na tymostrzu mogły być Bóg wie jakie brudy.Wolałbym sięustrzec gangreny i tężca, ale poza włamaniem do aptekiniewiele mogę zrobić.Nie, nie chcę iść do szpitala.Powinienem był to przemyć.No to zaraz przemyję.(Niema to jak płukanie ran w publicznej toalecie!)Ewentualnie mógłbym ją obsikać.Mocz ma właściwościodkażające.Tylko kiedy pomyślę, jakie akrobacjemusiałbym wykonać, żeby nasikać sobie na pierś.%7łycienie szczędzi mi wyzwań.Wsuwam rękę pod płaszcz i z zadowoleniemstwierdzam, że prowizoryczny opatrunek nie jest już takimokry.Suchy również nie jest i boli jak cholera, aleprzynajmniej nie wykrwawiam się na śmierć.Wstaję.Mój dwugłowy cień wyrywa się do przodu.Idę za nim, lecz ucieka, chytry potwór.Przecinamjezdnię w bełkotliwym szumie samochodów i autobusów.Ulicę wypełnia śmiech, ludzie kroczą szybko, napędzanialkoholem i weekendową adrenaliną.Wykrzykują imiona -z niedowierzaniem, kpiną, radością. Jenny! Ha, ha,Martin! Juuulia! Panuje świąteczny nastrój.Młode parywłóczą się splecione ciasno niczym zakochane kraby.Grupy chłopców i dziewcząt doganiają się nawzajem,otaczają, przegrupowują.Pijący uginają się pod ciężarembutelek i puszek.Wszyscy cieszą się hałaśliwie; zupływem nocy hałas będzie się niestety wzmagał.Onimają przed sobą wytyczony szlak.Podobnie jak ja.I tym szlakiem, boleśnie zgięty w pół, podążam.7Z Laurą dopiąłem celu szybciej, niż sięspodziewałem.(To eufemizm, albowiem w ogóle niespodziewałem się dopiąć celu.) Sprawy własnym biegiemosiągnęły finał - jak to zwykle bywa.Maj [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl przylepto3.keep.pl
.- Zerknął na mnie życzliwie.- Poza sugestią,aby zainwestował pan w maszynkę do golenia i mydło.Poskrobałem się po zarośniętym podbródku.Wtamtych czasach też nie lubiłem się golić.Ludzie się niezmieniają.- Czy chce pan jeszcze coś dodać? - spytał Byron.Miałem bardzo wiele do dodania.Chciałem i ja daćpopis, zagwozdzić te jego pompatyczne ciężkie działa izmasakrować go werbalnie.- Nie, nie sądzę - bąknąłem.Wstaliśmy obaj.Byron zdusił papierosa w doniczce.Zwrócił wyblakłą staroświecką twarz ku staroświeckiejwyblakłej panoramie za oknem.- Cambridge się zmienia - rzekł - aczkolwiek, comówię z zadowoleniem, ani prędko, ani też dogłębnie.Zasady pozostają te same.Czy się to panu podoba, czynie, wstępując na tę uczelnię, wstąpił pan w szeregi elity.Arystokracji, merytokracji; jakkolwiek pan by ją zwał,jest to elita.Prawdziwi egalitaryści nie przyjeżdżają doCambridge.Patrzyłem na szarą rzekę pocętkowaną kroplamideszczu.- Decyzja ta - ciągnął - podminowała pańskąprzynależność klasową.Wkrótce stare więzy całkiemznikną.Cambridge ukształtuje pana według swegowzorca.Jak wszystkich.Stanie się pan jednym z nas.lub kimś równie okropnym.Musi pan zadać sobiepytanie: czy to naprawdę tak zle? Hm?Zwrócił ku mnie starą, królewską twarz okraszonąprzyjacielskim uśmiechem, zapowiedzią przyszłegobraterstwa.Zrobiło mi się niedobrze.Ponownieuścisnęliśmy sobie dłonie i ruszyłem do drzwi, chcącwyrwać się z kokonu tego przeładowanego wnętrza.Wprogu zatrzymał mnie łagodny głos Byrona.Usadowionyz powrotem w swoim przytulnym kącie, odgrodzonyoknem od zacinającej ulewy, patrzył na mnie w szarymmroku.- Byłbym zapomniał.Jeszcze jedno, panie Bogle.Jeśli jeszcze raz zrobi pan coś takiego, w ciągu godzinywyleci pan stąd na pysk.Proszę mi wierzyć.Dziękujępanu, to wszystko.Wyszedłem, póki mogłem utrzymać się na nogach.Wpadlibyście na coś takiego? Przewrotny stary drań! Dawne więzy znikną! Muszę przyznać, zrobił ze mniesieczkę.Dziw, że pozwolił mi wyjść o własnych siłach.Nauczył mnie pokory, bez dwóch zdań.Po tej rozmowie odrobinę zmądrzałem.Walka szłana noże, a nie chciałem się pozbawiać komfortowychwarunków.Nie miałem też zamiaru rezygnować zjedynej szansy zdobycia Laury, marnować tyluwłożonych wysiłków, tym bardziej że coś jakby drgnęło.Ale o tym jeszcze wam opowiem.Mamy sporo czasu.Ciemność ciemnieje.Witaj, nocy.Latarnie nabierająsił i przyćmiewają światło gwiazd.Chodniki zaścielazdeptane kwiecie ciśnięte na zatratę rozrzutnymwiośnianym gestem.Ulicę przecina grupka złożona z trzech młodychMurzynów.Idą zamaszystym, rozkołysanym krokiem.Właściwie powinienem się wstydzić, że znam takniewielu kolorowych.W Belfaście ich po prostu nie ma,a Cambridge też nie pęka w szwach od nadmiaruszalonych rastafarian.Tak więc to nie moja wina.Ilekroćjednak próbowałem być miły dla człowieka o ciemnejskórze, zarzucano mi fałsz, maskowane poczuciewyższości bądz krótko określano mnie mianem białegoskurwysyna.Może ci ludzie mają swoje powody - niewnikam.Dość, że łakną krwi.(Zapomniałem wspomnieć:po dzisiejszym incydencie cierpię na dotkliwe zaburzenianaczyniowe.Jestem pewien, że to wstrząs.Moje żywotneorgany są w niebezpieczeństwie.Nie mogę sobiepozwolić na utratę kolejnej porcji krwi.Więc wara odemnie, panowie.)- Co tak ciemno?- Goryle uciekły z zoo!- Te, Kunta Kinte, chcesz banana?- Wracajcie na drzewo, dupki!Okrzyki dobiegają z drugiego końca placu, gdzierozsiadło się kilku białych młodzieńców.Zmieją sięhałaśliwie i robią małpie gesty.To nie włóczędzy.Sączyściutcy, odprasowani, z dobrych domów.Ich zaczepkisą leniwe, wyzute z prawdziwej nienawiści.Czarniobracają się i jak na komendę wystawiają prowokacyjnieśrodkowe palce.Biali krzyczą głośniej, ale nie ruszają sięz miejsca, toteż czarni wzruszają ramionami i idą dalej.Tak kończy się większość tych drobnych incydentów -bez konkluzji, bez przemocy.Podnieceni biali chichoczą,gratulują sobie daru wymowy.Prawdę mówiąc, nie widzę wiele sensu wprzywiązywaniu takiej wagi do barw.Ci faceci mieszkająw tym samym kraju, mają taki sam akcent, grają wkrykieta i śmieją się z dowcipów o mieszkańcachBletchley.Są tacy sami jak reszta, tylko czarni (też miproblem!).I znacznie, znacznie lepsi od Walijczyków.Patrzę na niebo.Niebo patrzy na mnie.Wypełnionerakietami, satelitami, stacjami orbitalnymi nocne niebowydaje się niższe, bliższe.Kosmos zstąpił o stopieńbliżej nas.Współczesne niebo jest ciasno owinięte wokółZiemi, jak bibułka na pomarańczy.Podnosząc głowę,człowiek sam nie wie, co jeszcze tam zobaczy.Wkrótcezaczną wystrzeliwać tablice reklamowe.Noc straciładystans, tajemniczości urok.Rozpościera się tuż nadgłową, zwyczajna i nudna.Przed popadnięciem w skrajną nudę chroni mniedzisiejsza rana.Ból odzywa się ponownie, trochę zbytbrutalnie jak na mój gust.Zaczynam się martwić - na tymostrzu mogły być Bóg wie jakie brudy.Wolałbym sięustrzec gangreny i tężca, ale poza włamaniem do aptekiniewiele mogę zrobić.Nie, nie chcę iść do szpitala.Powinienem był to przemyć.No to zaraz przemyję.(Niema to jak płukanie ran w publicznej toalecie!)Ewentualnie mógłbym ją obsikać.Mocz ma właściwościodkażające.Tylko kiedy pomyślę, jakie akrobacjemusiałbym wykonać, żeby nasikać sobie na pierś.%7łycienie szczędzi mi wyzwań.Wsuwam rękę pod płaszcz i z zadowoleniemstwierdzam, że prowizoryczny opatrunek nie jest już takimokry.Suchy również nie jest i boli jak cholera, aleprzynajmniej nie wykrwawiam się na śmierć.Wstaję.Mój dwugłowy cień wyrywa się do przodu.Idę za nim, lecz ucieka, chytry potwór.Przecinamjezdnię w bełkotliwym szumie samochodów i autobusów.Ulicę wypełnia śmiech, ludzie kroczą szybko, napędzanialkoholem i weekendową adrenaliną.Wykrzykują imiona -z niedowierzaniem, kpiną, radością. Jenny! Ha, ha,Martin! Juuulia! Panuje świąteczny nastrój.Młode parywłóczą się splecione ciasno niczym zakochane kraby.Grupy chłopców i dziewcząt doganiają się nawzajem,otaczają, przegrupowują.Pijący uginają się pod ciężarembutelek i puszek.Wszyscy cieszą się hałaśliwie; zupływem nocy hałas będzie się niestety wzmagał.Onimają przed sobą wytyczony szlak.Podobnie jak ja.I tym szlakiem, boleśnie zgięty w pół, podążam.7Z Laurą dopiąłem celu szybciej, niż sięspodziewałem.(To eufemizm, albowiem w ogóle niespodziewałem się dopiąć celu.) Sprawy własnym biegiemosiągnęły finał - jak to zwykle bywa.Maj [ Pobierz całość w formacie PDF ]