[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obudził mnie stuk otwieranych z rozmachem drzwi.Do izby wpadła smuga słonecznegoświatła.Przez chwilę sądziłem, że powtórzy się ceremoniał dolewania wody, ale dziewczyna w żółtejopasce machnęła w moją stronę lufą karabinu. Idziemy.Tylko nie próbuj żadnych głupot, na przykład ucieczki.Nie zastrzelę cię; tryfidy samezachłoszczą cię na śmierć. Ku mojemu zdumieniu mówiła z irlandzkim akcentem. Dokąd mnie zabieracie? Ktoś chce z tobą pogadać. Kto?Pomyślałem, że strażniczka wyczerpała już dzienny zapas słów, bo nie otrzymałem odpowiedzi.Wyszedłszy przed dom, w milczeniu skierowała lufę broni w moją stronę.To nie był dobry moment na nieoczekiwane przedsięwzięcia.Podniosłem więc ręce nawysokość barków i starałem się wyglądać na zrelaksowanego, by przekonać dziewczynę, że niezamierzam uciekać.Mimo to przez moment miałem przed oczami obraz zbryzganego krwią palai plutonu czekających na mnie uzbrojonych mężczyzn.Zamrugałem energicznie, by odpędzić złemyśli, po czym wziąłem głęboki wdech i przekroczyłem próg.Od wielu tygodni nie widziałem tak jasno świecącego słońca.Natychmiast też poczułem naskórze dotyk gorącego, wilgotnego powietrza.Moje oczy przez dłuższą chwilę przyzwyczajały się doblasku.Osłaniałem je ręką, próbując rozejrzeć się po okolicy.Stałem na łagodnym stoku biegnącym kubrzegom szerokiej rzeki o mulistych, brązowawych wodach.Po prawej i po lewej widziałem rzędy chat,budzące skojarzenia z wojskowym obozowiskiem.Dalszą obserwację uniemożliwiła mi niecierpliwastrażniczka.Ruchem lufy wskazała mi kierunek i ponagliła do marszu.Miała karabin, więc usłuchałem bez wahania.Mimo wszystko, gdy zbliżaliśmy się do niezbyt okazałego domku z bali, ukradkiem rozglądałemsię na boki.Zauważyłem grupkę mężczyzn i kobiet w mundurach.Niektórzy pracowali przy pojazdach,inni nosili skrzynki w stronę drewnianej przystani.Dostrzegłem przy niej dwa ciemne, smukłe kształtyłodzi podwodnych, cumujących burta w burtę.Podejrzewałem, że to jedna z nich przywiozła mnietutaj.Nieco dalej w górę rzeki zauważyłem imponującą kolekcję wodnopłatów  od skromnychjednomiejscowych maszyn aż po wielkie jednostki pasażerskie, zdolne zabrać na pokład ponadpięćdziesięciu pasażerów.Gdyby tylko zatankować którąś z nich właściwym paliwem, mogłaby zabraćmnie na drugą stronę Atlantyku  do domu.Od drewnianego domostwa dzieliło mnie już tylko kilka kroków.Spojrzałem przelotnie na szczytwzgórza, szukając zródła nerwowego grzechotania, które wcześniej słyszałem.Oczywiście, były tam.Tryfidy.Tysiące tryfidów.Na szczęście od obozu oddzielała je solidna stalowa siatka, wysoka na dobretrzy metry.Dostrzegłem na niej ślady spalenizny  mieszkańcy obozowiska bez wątpienia od czasu doczasu odstraszali tryfidy pojedynczymi strzałami z miotaczy ognia.Odniosłem dziwne, irracjonalnewrażenie, że wredne rośliny przyglądają mi się uważnie.Spotęgował je fakt, iż ciemnozielone liścietryfidów zatrzęsły się nagle, a kielichy wieńczące łodygi zakołysały się miarowo.Stukot pałeczeko pnie rozbrzmiewał coraz głośniej.Czyżby tryfidowy alfabet Morse a? Uwaga, tryfidy.syn arcymordercy, Billa Masena, został zlokalizowany.przekazaćwiadomość.przygotować się do ataku.zabić na miejscu.Otarłem z czoła strużkę potu.Zgoda: irracjonalne pomysły.Może wsparte halucynogennym107 Simon Clark Noc tryfidówdziałaniem prochów, którymi mnie naszprycowano, a jednak.Wrażenie było mocne.I irytujące.Nie miałem czasu snuć rozważań na ten temat.Dziewczyna z karabinem maszynowym zapędziła mnie za róg domu.Zaskoczony widokiem,stanąłem jak wryty.Miałem przed sobą najdziwaczniejszy pojazd, jaki w życiu widziałem. Sam  zawołała dziewczyna w stronę mężczyzny ukrytego po pas we włazie wehikułu.Sam, mam tu Masena.Co z nim zrobić?108 Simon Clark Noc tryfidów21.PrzejażdżkaMężczyzna wynurzył się z czeluści dziwacznego pojazdu.Jednym ruchem długiego ramieniazamknął z trzaskiem właz i stanął prosto, wycierając uwalane smarem dłonie w brudną szmatę.Zdumiewający wehikuł mógłbym opisać dwoma słowami: stalowy słoń.Pomalowano gojasnoszarą farbą.Dwie obszerne, zaokrąglone kabiny, umieszczone obok siebie, przypominałyrozpostarte uszy słonia.Z przodu sterczała metalowa rura kojarząca się nieodparcie z trąbą.Niezwykłą konstrukcję zdobił także system rur wentylacyjnych i wydechowych, a całość spoczywała napotężnych gąsienicach.Sądzę, że rozmiarami przewyższała nieco spory czołg.Podobieństwo pojazdu do afrykańskiego zwierzęcia nie umknęło także uwagi jego właścicieli.Na szarej burcie nakreślono wielkimi literami napis JUMBO.Tuż za przeszkloną kabiną zauważyłembarwny rysunek Indianina o zadartym podbródku i wzroku utkwionym gdzieś daleko za horyzontem.Obok widniał napis:  Do diabła z nimi!.Na dolnej części pancerza dostrzegłem jeszcze kilka inskrypcji, ale były tylko prozaicznymiopisami, takimi jak  wlot sprężonego powietrza czy  stosować wyłącznie paliwo stuoktanowe. Dzień dobry, panie Masen. Mężczyzna, który przed chwilą majstrował w silniku maszyny,wyciągnął do mnie rękę.Był wysoki i szczupły; miał jasne włosy i błękitne oczy.Oceniłem go na niewięcej niż trzydzieści pięć lat.Charakterystyczne zaciąganie w jego wymowie zdradziło mi, że mam doczynienia z południowcem.Mężczyzna zauważył na dłoni jeszcze jedną smugę smaru; wytarł rękęo nogawkę wojskowych spodni i znowu wyciągnął ją na powitanie.Nie zareagowałem.Uśmiechnął się. Nie mam pretensji, przyjacielu.Ja też nie miałbym ochoty na takie gesty. Jego głos byłrównie wesoły i przyjacielski jak niebieskie oczy. Dobrze się pan czuje? Nie ma pan skurczów czymdłości?Pokręciłem głową. Czuję się niezle.biorąc pod uwagę okoliczności  odparłem nieco sztywno. No to dobrze.Jazmay  zwrócił się do dziewczyny ze spokojnym uśmiechem  nie wiem, copan Masen myśli o tym, że celujesz w jego stronę, ale mnie to denerwuje. Po chwili znowu odezwałsię do mnie. Nie zastrzeli mnie pan i nie ucieknie, prawda? Nie, oczywiście, że nie.Jazmay, odłóżbroń i uruchom starego Jumbo, dobrze?Dziewczyna otworzyła kabinę pojazdu, wsunęła karabin w specjalny uchwyt, wdrapała się downętrza i zsunęła w dół, do kokpitu kierowcy.Silnik jęknął i obudził się do życia.Za  uszami słoniauniosły się w powietrze dwie smugi niebieskawego dymu. Brzmi doskonale, prawda?  spytał entuzjastycznie mężczyzna, czule klepiąc burtę maszyny. Na pańską cześć zafundowałem jej nowe świece  powiedział, ruszając w stronę kabiny pojazdu.Zatrzymał się jednak w pół kroku i odwrócił w moją stronę. Nazywam się Sam Dymes.Pisze sięinaczej, ale wymawia tak samo jak  dimes.Pamięta pan jeszcze stare dziesięciocentówki?  Po raztrzeci wyciągnął do mnie rękę i znowu uśmiechnął się z zakłopotaniem. Nie podaje pan.Przykro mi.A przy okazji, przepraszam za. tu wykonał ruch naśladujący wykonanie zastrzyku. Uznaliśmy, żeto najlepszy sposób na bezpieczne dostarczenie pana na miejsce.Spojrzałem na niego bez słowa, choć setka pytań kłębiła się wściekle w mojej głowie.Byłem poprostu zbyt wkurzony, żeby je zadać. Sam Dymes  powtórzył, dotykając piersi. A teraz zapraszam na pokład.Chcę panu coś109 Simon Clark Noc tryfidówpokazać.Wehikuł toczył się żwawo na gąsienicach, mijając rząd blizniaczo podobnych maszyn słoniowatych pojazdów z wielkim napisem JUMBO [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl