[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nasłuchał się ich kiedyś o mężu isynach Edithy Lipton, a ostatnio o nieszczęsnym Paulu Rossie, który zostawił Binnie wdową.Oleista woda, do której wymiotował, nieodgadniona i bezdenna, mogła mieścićnajstraszliwsze potwory, przeklinał więc lekkomyślność, z jaką się puścił na ten obcy żywioł.Pogarszał sprawy wiatr, który przybrał na sile, podnosząc na morzu wielkie bałwany.Wkrótce Rob pewien był niechybnej śmierci i przyjąłby ją z ulgą jako wyzwolenie.KiedyWulf odszukał go i zaoferował obiad złożony z chleba i smalcu z solonej słoniny, doszedł downiosku, że na pewno Binnie przyznała mu się do odwiedzin w łóżku Roba i to jest zemsta jejprzyszłego męża, ale nie miał sił się bronić.Podróż trwała siedem długich jak wieczność godzin, zanim nad zbałwanionymhoryzontem uniosła się inna mgiełka, z której powoli jęło się wyłaniać Calais.Wtedy Wulf pośpiesznie się pożegnał, by zająć się żaglem.Rob sprowadził Kobyłę z wozem po kładce na ląd falujący jak morze.Sam siebieprzekonywał, że ziemia Francji nie może się kołysać, na pewno przecież słyszałby o czymś tak cudacznym.I rzeczywiście, po kilku minutach chodzenia nie wydawała się już takniepewna.Ale dokąd tu pójść? Nie miał pojęcia, gdzie się udać ani co zrobić dalej.Do resztyzaś przybił go język - nie rozumiał ani słowa z trajkotu, jaki słyszał dokoła.Wreszciezatrzymał się, wlazł na wóz i klasnął w ręce.- Wynajmę kogoś, kto mówi moim językiem! - zawołał.Z tłumu wyszedł staryczłowiek o ściągniętej twarzy.Miał chude piszczele i w ogóle cały wyglądał jak kościotrup,co niewielki obiecywało z niego pożytek przy dzwiganiu.Spojrzał bacznie na Roba, dostrzegłjego pobladłą twarz i oko mu zabłysło.- Może wypijemy coś na pocieszenie i pogadamy? Jabłecznik czyni cuda na kłopotyżołądkowe - powiedział i znajoma angielska mowa zabrzmiała w uszach Roba jak anielskiepienia.Zatrzymali się w pierwszej gospodzie i usiedli przed drzwiami, przy stole zbitym zsosnowych desek.- Jestem Charbonneau - rzekł Francuz przekrzykując gwar nabrzeża.- LouisCharbonneau.- Rob J.Cole.Gdy pojawiła się przed nimi jabłeczna gorzałka, wypili wzajem swoje zdrowie iokazało się, że Charbonneau miał rację - alkohol rozgrzał Robowi żołądek, przywracając godo grona żywych.- Chyba będę mógł coś zjeść - oznajmił ze zdziwieniem.Zadowolony Charbonneau wydał polecenia i zaraz usługująca dziewczyna przyniosłana ich stół chrupki chleb, talerz małych zielonych oliwek i owczy ser, jedzenie, które iBalwierzowi by smakowało.- Sami widzicie, że trzeba mi pomocy - z żałością w głosie rzekł Rob.- Nie potrafięnawet zamówić jedzenia.Charbonneau się uśmiechnął.- Całe życie pływałem.Byłem chłopcem, kiedy mój pierwszy statek zawinął doLondynu, i dobrze pamiętam, jak tęskniłem do dzwięku rodzimej mowy.Połowę życia nalądzie spędziłem po drugiej stronie Kanału, toteż dobrze poznałem angielską mowę.- Ja jestem balwierzem, jadę do Persji po rzadkie leki i lecznicze zioła, żeby wysłać jedo Anglii - wyjaśnił Rob, który umyślił sobie, iż tak będzie rozpowiadał, by nie słuchaćciągłych uwag, że prawdziwy powód jego podróży do Isfahanu Kościół uważa za występek.Charbonneau uniósł brwi.- Daleko. Rob kiwnął twierdząco głową.- Potrzebny mi przewodnik, ktoś, kto mi jednocześnie będzie tłumaczem, żebym mógłdawać przedstawienia, sprzedawać swój lek i leczyć chorych w czasie podróży.Dobrze zapłacę.Charbonneau wziął z talerza oliwkę i położył na wygrzanym w słońcu stole.- To Francja.- powiedział.Wziął drugą oliwkę.- Pięć księstw germańskich podrządami Sasów.- Następnie brał kolejne oliwki, aż ułożył ich w rzędzie siedem.- Bohemia -rzekł wskazując na trzecią - w której żyją Słowianie.Dalej leżą ziemie Madziarów, krajchrześcijański, ale pełen okrutnych barbarzyńskich jezdzców.Dalej Bałkany, kraina wysokichdzikich gór i rosłych porywczych ludzi.Dalej Tracja, o której wiem niewiele poza tym, żestanowi najdalszy kraniec Europy i że tam leży Konstantynopol.I wreszcie Persja, dokądchcecie jechać.- Przyjrzał się uważnie Robowi.- Moje rodzinne miasto znajduje się napograniczu Francji i kraju Germanów, których językami mówiłem od dzieciństwa.A zatemgdybyście mnie najęli, towarzyszyłbym wam aż tu.- Wziął dwie pierwsze oliwki i wrzucił jedo ust.- Potem muszę was zostawić, żeby wrócić do Metzu przed przyszłą zimą.- Umowa stoi - powiedział z ulgą Rob.Następnie, gdy Charbonneau szeroko się uśmiechnął i zamówił więcej gorzałki, Roburoczyście spożył resztę ułożonych rzędem oliwek, wyjadając sobie kolejno drogę przezpozostałe pięć krajów.23 Na obczyznie Francja nie była tak soczyście zielona jak Anglia, za to bardziejsłoneczna.Niebo wydawało się tu wyższe, barwę miało głęboko błękitną.Kraj w większościporastały lasy, podobnie jak Anglię.Była to kraina bardzo schludnych gospodarstw z tu iówdzie ponuro sterczącym kamiennym zamkiem podobnym do tych, jakie Rob przywykłoglądać na angielskiej wsi, niektórzy panowie jednak mieszkali w wielkich drewnianychdworach, nie spotykanych w Anglii.Bydło pasło się na pastwiskach, chłopi siali na polachpszenicę.Roba wkrótce niejedno tu zadziwiło.- Dużo tutejszych zabudowań gospodarskich nie ma dachów - zauważył.- Mniej tu pada niż w Anglii, toteż niektórzy młócą ziarno w otwartych stodołach -wyjaśnił Charbonneau.Jechał na wielkim, spokojnym, niemal białym siwku.Jego broń robiławrażenie używanej i dobrze utrzymanej.Co wieczór starannie obrządzał wierzchowca,czyścił również i polerował miecz i sztylet.Był dobrym towarzyszem przy ognisku i nagościńcu.Każdą zagrodę otaczały sady obsypane teraz kwieciem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl