[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I zebrał się w sobie, porzucił rodzinę i zamknął się z pustelnikami.Jakieśdziesięć lat wytrzymał.Wrócił odmieniony, nie dało się z nim gadać.Tak Ryś mówi, bo mniewtedy jeszcze na świecie nie oglądali.Ale Smyk zało\ył rodzinę i zdawało się, \e wszystkojest ju\ z nim w porządku.Mijały lata, postarzał się nieco, dzieci się po\eniły.I zaczęło sięSmykowe włóczenie po Pustaci, kuszenie losu.Dalej ju\ znacie. Dziwna postać, ten Smyk.Wcześniej miałem go za głupiego starca.Ale kto wie, czy onnie rozumie o wiele więcej, ni\ nam się wydaje? Mo\e nawet rozumie więcej ni\ my? dodał Berda. Mo\e jest w te sprawyzamieszany.On spotkał Zmierć, on uratował nas przed wichrami.Coś w tym musi być. Tylko co? zapytał bezradnie Gajda. Brniemy sobie, brniemy, a zamiast prześwitóww lesie, to coraz więcej drzew. Bo mo\e zamiast wychodzić z lasu, dopiero do niego wchodzimy.A na skraju byliśmy,jak radziliśmy u Jaka.Tylko \e wtedy ten skraj wydawał się nam gęstwiną. Nie obraz się, Berdo, ale gdyby nie to, \e przysięgałem Władcę Wichrów odnalezć, tobym was po\egnał i choćby przez Pustać do Smreczyn radośnie powrócił.Za krótki jestem nate historie i wasze odwieczne sprawy. Nie płacz tu, Gajdo, bo coś jednak wiesz.Zanim Sowę poznałeś, nie wiedziałeś nawet,czy Władca Wichrów istnieje. To tylko taka polanka, co cię kusi.Ale dalej jesteś w środku lasu.W górach jest tak, \ejak się wspinasz i jesteś zmęczony, to ka\dy garb wydaje ci się szczytem.Więc zbierasz się wsobie, zaciskasz zęby i idziesz pod górę.A na garbie okazuje się, \e szczyt jest na następnymgarbie.I znowu, i znowu.Tak jest z naszą wyprawą.Miałeś Zmierć wypuścić, by winę Smykanaprawić.Lecz raczej wychodzi na to, \e Smyk sam cię wysłał, \e to jego zasługa, a nie wina.Jak wrócę, to się ciesiołką zajmę i tyle.To przynajmniej robię dobrze.Monastyr boga Los statecznie się przybli\ał i rósł w oczach.W dole \mudnie ciągnął siękrólewski trakt, co rusz znikając za wzgórzami.Traktem sunęły kupieckie wozy.Wrzosiec,mimo rosnącej niepewności, nie tęsknił za stabilnością kamiennej drogi. Trochę mi się \al ciebie zrobiło odezwał się gęślarz do Gajdy. Ale jeszcze sobie ojednym przypomniałem.Jak nie chcesz słuchać, podbiegnij do przodu. Jakoś się przemęczę uśmiechnął się krzywo cieśla w górach te\ ci nic nie daoszukiwanie się, \e garb jest szczytem.Od wmawiania sobie szczyt wcale nie zniknie. Uwa\aj, co mówisz, bo ostatnio szczyty znikają.I mo\e nawet od czyjegoś wmawiania.Jednak nie o szczytach, ale o Smyku wam chciałem powiedzieć.Bo Smyk, jak wrócił zmonastyru, to łapczywie pchał się na gęślarza Dziewięćsiłów.Myślę, \e za to go Ryś nie zabardzo lubi.Nie został wybrany, ale sam chciał nim być.I nie był ju\ dzieckiem.Wtedy ródjego miał gęślarza, zwał się Mudryna, w owym czasie najlepszy przyjaciel Starego Rysia.Aleon te\ nie widział dobrze Smyka.Sam ucznia nie przysposobił, a był ju\ stareńki.Smykbłagał, grać się uczył, nawet niemało pieśni poznał, i on w gruncie rzeczy sporo wie.AleMudryna był nieprzejednany.Trochę pieśni przekazał Rysiowi, lecz nikomu w swym rodzie.Iumarł.Od tamtej pory Dziewięćsiłowie nie mają gęślarza.I mieć nie będą, bo i skąd.Jak raztaki ogień zagasisz, to go potem nie wskrzesisz.Tak ju\ musi być. Ja bym z tym Smykiem chętnie pogadał, mo\e by się wiele wyjaśniło.Mo\e lepiej gobyło nie wyganiać? powiedział Gajda. Nie Ryś i nie ja wyganialiśmy.A jeśli za tym Smyk stoi, to i tak nie powie, bo po tostoi, \eby nas do drogi zmusić i \ebyśmy się męczyli, a nie jego o radę prosili.Taki los i takbyć musi. Nie wiem, czy musi, ale jest.Szli sobie dalej, a monastyr był ju\ całkiem blisko.Przyobiecane mieli od Gajdy dojściena wieczór, a słońce prawie się ku Karbom zbli\ało.Wrzosiec zobaczył, jak długie cienieprzesuwają się po zboczach Pazdurów. Patrzcie, jak odbicia chmur suną po stokach zagadnął towarzyszy.Górale popatrzyli we wskazanym kierunku. To nie chmury, panie smokoznawco.Spojrzyj w górę powa\nie powiedział Berda.Bakałarz z Lacerty, który zapuszczał się w Smoczogóry z nadzieją poznania prawdy osmokach, zadarł głowę.I zobaczył, jak nad nimi kołują \ertwy.Czarne, ogromne ptaki zdługimi dziobami.śertwy odlatywały nad Rówień i powracały, Wrzosiec miał wra\enie, \eobserwują ich z wysokości.Nagle zaczęły krakać upiornie i po chwili zawróciły w kierunkuPustaci. Nie martw się usłyszał głos gęślarza one \ywią się tylko padliną. To czemu nam się przyglądały? Widocznie te\ mają swoje nadzieje.śertwy są niegrozne, choć nieprzyjemne.I nie ichboją się górale na Równi.Gorsze są mieszkające w Pazdurach \mije.A te mo\emy napotkać,bo tam idziemy.Jeszcze tydzień wcześniej, kiedy ruszali z Zarąbka, bakałarz nigdy by się do tego nieprzyznał, ale droga go zmieniła i był ze sobą bardziej szczery.I musiał sobie w duchuwyznać, \e zrobiło mu się na widok potę\nych \ertw nieprzyjemnie.Poczuł gęsią skórkę naplecach.I musiał przyznać jeszcze jedno: \e po stokroć wolał siedzieć w bibliotece wLacercie i zanurzony w księgach wyobra\ać sobie inne światy.I nagle odeszła mu ochota dowędrowania, poszukiwania smoków i tropienia Władcy Wichrów.Nie mógł jednak zawrócić,więc tylko popatrzył tęsknie na łagodne Karby.Nie czuł się dobrze na stokach Pazdurów,były zimne, gołe i w swej potędze onieśmielające.A oni wędrowali zupełnie niedaleko tejnagości, zimna i potęgi.I spojrzał na Karby z jeszcze większą sympatią, bo za nimi, choćoddalona o wiele dni drogi, skrzyła się w popołudniowym słońcu stara, poczciwa Lacerta.Docierali do eremu.Mo\na było dokładnie przyjrzeć się staro\ytnym murom,wzniesionym z potę\nych bloków skalnych; dwóm przysadzistym wie\om, które wyznaczałynaro\niki monastyru; ledwo widocznej fasadzie świątyni, wykutej we wnętrzu góry; terasomogrodów i pól, które schodziły kaskadą po zboczu Niedzwiedzia; i wreszcie okalającemu całeto pustelnicze gospodarstwo zewnętrznemu murowi.Szli ju\ wzdłu\ niego od jakiegoś czasu,a wysoko nad nimi górował staro\ytny erem boga Los, który ponoć wcale nie był bogiem.Po jakimś czasie po\egnali mur, który zaczął wspinać się do góry, i tak doszli do nawisuskalnego, o który wspierała się długa, kamienna budowla.Być mo\e przed wiekami mieściłysię w niej stajnie.Wrzosiec podejrzewał raczej, \e był to niegdysiejszy dom pielgrzymi albopo prostu pobudowane z litości schronienie dla wędrujących przez góry.Dopiero szarzało. No i jesteśmy w starej gospodzie.Tu mo\emy być swobodni, Mocarni z rzadka się tutajzapędzają.Bo i po co? Są tu przewodnicy, prawdziwi i \ylaści górale.Im mo\na ufać zakomunikował Gajda [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl przylepto3.keep.pl
.I zebrał się w sobie, porzucił rodzinę i zamknął się z pustelnikami.Jakieśdziesięć lat wytrzymał.Wrócił odmieniony, nie dało się z nim gadać.Tak Ryś mówi, bo mniewtedy jeszcze na świecie nie oglądali.Ale Smyk zało\ył rodzinę i zdawało się, \e wszystkojest ju\ z nim w porządku.Mijały lata, postarzał się nieco, dzieci się po\eniły.I zaczęło sięSmykowe włóczenie po Pustaci, kuszenie losu.Dalej ju\ znacie. Dziwna postać, ten Smyk.Wcześniej miałem go za głupiego starca.Ale kto wie, czy onnie rozumie o wiele więcej, ni\ nam się wydaje? Mo\e nawet rozumie więcej ni\ my? dodał Berda. Mo\e jest w te sprawyzamieszany.On spotkał Zmierć, on uratował nas przed wichrami.Coś w tym musi być. Tylko co? zapytał bezradnie Gajda. Brniemy sobie, brniemy, a zamiast prześwitóww lesie, to coraz więcej drzew. Bo mo\e zamiast wychodzić z lasu, dopiero do niego wchodzimy.A na skraju byliśmy,jak radziliśmy u Jaka.Tylko \e wtedy ten skraj wydawał się nam gęstwiną. Nie obraz się, Berdo, ale gdyby nie to, \e przysięgałem Władcę Wichrów odnalezć, tobym was po\egnał i choćby przez Pustać do Smreczyn radośnie powrócił.Za krótki jestem nate historie i wasze odwieczne sprawy. Nie płacz tu, Gajdo, bo coś jednak wiesz.Zanim Sowę poznałeś, nie wiedziałeś nawet,czy Władca Wichrów istnieje. To tylko taka polanka, co cię kusi.Ale dalej jesteś w środku lasu.W górach jest tak, \ejak się wspinasz i jesteś zmęczony, to ka\dy garb wydaje ci się szczytem.Więc zbierasz się wsobie, zaciskasz zęby i idziesz pod górę.A na garbie okazuje się, \e szczyt jest na następnymgarbie.I znowu, i znowu.Tak jest z naszą wyprawą.Miałeś Zmierć wypuścić, by winę Smykanaprawić.Lecz raczej wychodzi na to, \e Smyk sam cię wysłał, \e to jego zasługa, a nie wina.Jak wrócę, to się ciesiołką zajmę i tyle.To przynajmniej robię dobrze.Monastyr boga Los statecznie się przybli\ał i rósł w oczach.W dole \mudnie ciągnął siękrólewski trakt, co rusz znikając za wzgórzami.Traktem sunęły kupieckie wozy.Wrzosiec,mimo rosnącej niepewności, nie tęsknił za stabilnością kamiennej drogi. Trochę mi się \al ciebie zrobiło odezwał się gęślarz do Gajdy. Ale jeszcze sobie ojednym przypomniałem.Jak nie chcesz słuchać, podbiegnij do przodu. Jakoś się przemęczę uśmiechnął się krzywo cieśla w górach te\ ci nic nie daoszukiwanie się, \e garb jest szczytem.Od wmawiania sobie szczyt wcale nie zniknie. Uwa\aj, co mówisz, bo ostatnio szczyty znikają.I mo\e nawet od czyjegoś wmawiania.Jednak nie o szczytach, ale o Smyku wam chciałem powiedzieć.Bo Smyk, jak wrócił zmonastyru, to łapczywie pchał się na gęślarza Dziewięćsiłów.Myślę, \e za to go Ryś nie zabardzo lubi.Nie został wybrany, ale sam chciał nim być.I nie był ju\ dzieckiem.Wtedy ródjego miał gęślarza, zwał się Mudryna, w owym czasie najlepszy przyjaciel Starego Rysia.Aleon te\ nie widział dobrze Smyka.Sam ucznia nie przysposobił, a był ju\ stareńki.Smykbłagał, grać się uczył, nawet niemało pieśni poznał, i on w gruncie rzeczy sporo wie.AleMudryna był nieprzejednany.Trochę pieśni przekazał Rysiowi, lecz nikomu w swym rodzie.Iumarł.Od tamtej pory Dziewięćsiłowie nie mają gęślarza.I mieć nie będą, bo i skąd.Jak raztaki ogień zagasisz, to go potem nie wskrzesisz.Tak ju\ musi być. Ja bym z tym Smykiem chętnie pogadał, mo\e by się wiele wyjaśniło.Mo\e lepiej gobyło nie wyganiać? powiedział Gajda. Nie Ryś i nie ja wyganialiśmy.A jeśli za tym Smyk stoi, to i tak nie powie, bo po tostoi, \eby nas do drogi zmusić i \ebyśmy się męczyli, a nie jego o radę prosili.Taki los i takbyć musi. Nie wiem, czy musi, ale jest.Szli sobie dalej, a monastyr był ju\ całkiem blisko.Przyobiecane mieli od Gajdy dojściena wieczór, a słońce prawie się ku Karbom zbli\ało.Wrzosiec zobaczył, jak długie cienieprzesuwają się po zboczach Pazdurów. Patrzcie, jak odbicia chmur suną po stokach zagadnął towarzyszy.Górale popatrzyli we wskazanym kierunku. To nie chmury, panie smokoznawco.Spojrzyj w górę powa\nie powiedział Berda.Bakałarz z Lacerty, który zapuszczał się w Smoczogóry z nadzieją poznania prawdy osmokach, zadarł głowę.I zobaczył, jak nad nimi kołują \ertwy.Czarne, ogromne ptaki zdługimi dziobami.śertwy odlatywały nad Rówień i powracały, Wrzosiec miał wra\enie, \eobserwują ich z wysokości.Nagle zaczęły krakać upiornie i po chwili zawróciły w kierunkuPustaci. Nie martw się usłyszał głos gęślarza one \ywią się tylko padliną. To czemu nam się przyglądały? Widocznie te\ mają swoje nadzieje.śertwy są niegrozne, choć nieprzyjemne.I nie ichboją się górale na Równi.Gorsze są mieszkające w Pazdurach \mije.A te mo\emy napotkać,bo tam idziemy.Jeszcze tydzień wcześniej, kiedy ruszali z Zarąbka, bakałarz nigdy by się do tego nieprzyznał, ale droga go zmieniła i był ze sobą bardziej szczery.I musiał sobie w duchuwyznać, \e zrobiło mu się na widok potę\nych \ertw nieprzyjemnie.Poczuł gęsią skórkę naplecach.I musiał przyznać jeszcze jedno: \e po stokroć wolał siedzieć w bibliotece wLacercie i zanurzony w księgach wyobra\ać sobie inne światy.I nagle odeszła mu ochota dowędrowania, poszukiwania smoków i tropienia Władcy Wichrów.Nie mógł jednak zawrócić,więc tylko popatrzył tęsknie na łagodne Karby.Nie czuł się dobrze na stokach Pazdurów,były zimne, gołe i w swej potędze onieśmielające.A oni wędrowali zupełnie niedaleko tejnagości, zimna i potęgi.I spojrzał na Karby z jeszcze większą sympatią, bo za nimi, choćoddalona o wiele dni drogi, skrzyła się w popołudniowym słońcu stara, poczciwa Lacerta.Docierali do eremu.Mo\na było dokładnie przyjrzeć się staro\ytnym murom,wzniesionym z potę\nych bloków skalnych; dwóm przysadzistym wie\om, które wyznaczałynaro\niki monastyru; ledwo widocznej fasadzie świątyni, wykutej we wnętrzu góry; terasomogrodów i pól, które schodziły kaskadą po zboczu Niedzwiedzia; i wreszcie okalającemu całeto pustelnicze gospodarstwo zewnętrznemu murowi.Szli ju\ wzdłu\ niego od jakiegoś czasu,a wysoko nad nimi górował staro\ytny erem boga Los, który ponoć wcale nie był bogiem.Po jakimś czasie po\egnali mur, który zaczął wspinać się do góry, i tak doszli do nawisuskalnego, o który wspierała się długa, kamienna budowla.Być mo\e przed wiekami mieściłysię w niej stajnie.Wrzosiec podejrzewał raczej, \e był to niegdysiejszy dom pielgrzymi albopo prostu pobudowane z litości schronienie dla wędrujących przez góry.Dopiero szarzało. No i jesteśmy w starej gospodzie.Tu mo\emy być swobodni, Mocarni z rzadka się tutajzapędzają.Bo i po co? Są tu przewodnicy, prawdziwi i \ylaści górale.Im mo\na ufać zakomunikował Gajda [ Pobierz całość w formacie PDF ]