[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Czy to nie paradoks, Richardzie Parkerze? Jesteśmy w piekle, a jednakboimy się nieśmiertelności.Popatrz tylko, jak jesteś blisko! Triii! triii! triii! Hurra,hurra! Udało ci się, Richardzie Parkerze, udało się! Aap! Ufff!Rzuciłem kołem z całych sił.Upadło tuż przed nim.Richard Parker wyprężyłsię resztkami sił i schwycił je łapami. Trzymaj mocno, wciągnę cię.Nie puszczaj.Przyciągaj łódz wzrokiem, a jabędę ciągnął rękami.Za chwilkę znajdziesz się w szalupie i będziemy razem.Zaraz, zaraz.Chwileczkę! Razem? Będziemy r a z e m? Czy ja oszalałem?Ocknąłem się.Uświadomiłem sobie, co robię.Szarpnąłem za linę. Puszczaj to koło, Richardzie Parkerze! Puszczaj  zawołałem. Nie chcęcię tutaj, rozumiesz? Płyń gdzie indziej.Zostaw mnie.Zjeżdżaj.Toń! Utop się!Przebierał energicznie łapami.Złapałem za wiosło i zamachnąłem się, w na-dziei, że go odepchnę.Chybiłem i wiosło wypadło mi z rąk.Chwyciłem drugie.Wcisnąłem je w dulkę i naparłem na nie z całych sił, liczącna to, że zdołam uciec.Ale udało mi się tylko wykręcić szalupę tak, że jeden jejkoniec znalazł się tuż przed nosem Richarda Parkera.Muszę go zdzielić w łeb! Podniosłem wiosło nad głowę.Był jednak zbyt szybki.Uczepił się pazurami burty i wdrapał się do łodzi. O Boże!Ravi miał rację.Przepowiedział mi trafnie, że będę następną kozą.Miałemw łodzi mokrego, roztrzęsionego, na wpół utopionego trzyletniego tygrysa ben-galskiego.Richard Parker podniósł się chwiejnie na nogi; kiedy napotkał mójwzrok, rozjarzyły mu się ślepia.Uszy położył po sobie, pazury miał schowane.Jego łeb przypominał rozmiarem i kolorem koło ratunkowe, tyle że wyposażonew zęby.Odwróciłem się, przestąpiłem zebrę i wyskoczyłem za burtę.82 ROZDZIAA 38Nic z tego nie rozumiem.Przez wiele dni statek parł naprzód z obojętnościąaroganta nieczułego na to, co dzieje się dookoła.Zwieciło słońce, padał deszcz,wiał wicher, kłębiły się wiry i prądy, ocean formował na swej powierzchni pagórkii rył w niej doliny  a  Tsimtsum pozostawał niewzruszony.Sunął niespiesznienaprzód z pewnością kolosalnego pływającego kontynentu.Przed podróżą kupiłem mapę świata.Przypiąłem ją na korkowej tablicy w na-szej kajucie.Każdego ranka dowiadywałem się na mostku o pozycję statku i za-znaczałem ją szpilką z pomarańczowym łebkiem.Płynęliśmy z Madrasu przezZatokę Bengalską i cieśninę Malakkę, okrążając Singapur, do Manili.Rozkoszo-wałem się każdą minutą rejsu.To, że jestem na statku, było szalenie podniecające.Opieka nad zwierzętami wymagała nieustannej pracy.Co wieczór padaliśmy nałóżka śmiertelnie zmęczeni.Postój w Manili trwał dwa dni; zaopatrzyliśmy sięw świeżą żywność, przyjęliśmy nowy ładunek, dokonano również rutynowych za-biegów konserwacyjnych w maszynowni.Interesowały mnie tylko dwa pierwszepunkty.Zwieża żywność obejmowała między innymi tony bananów, a nowym ła-dunkiem była kongijska szympansica, element targów prowadzonych przez ojca.W każdej tonie bananów znajdowały się dobre trzy cztery funty wielkich czar-nych pająków.Szympansica wyglądała jak mniejszy, szczuplejszy goryl, ale mia-ła bardziej wredny wyraz pyska; wyraznie brakowało jej melancholijnej delikat-ności większego kuzyna.Kiedy szympans dotknie przypadkiem czarnego pają-ka przyczajonego w kiści bananów, wzdryga się i robi, podobnie jak człowiek,małpie miny, po czym rozgniata go ze złością palcem, czego człowiek już raczejnie czyni.Uważałem, że banany i szympansica są o wiele ciekawsze niż hałaśli-we, brudne maszyny w mrocznych trzewiach statku.Ravi spędzał tam całe dni,przyglądając się pracy konserwatorów.Jak mi doniósł, coś z maszynami było niew porządku.Czy były jakieś kłopoty z ich naprawieniem? Nie wiem.I nie sądzę,żeby ktokolwiek się tego kiedykolwiek dowiedział.Odpowiedz pozostała tajem-nicą spoczywającą na dnie, na głębokości tysięcy stóp.Opuściliśmy Manilę i wypłynęliśmy na wody Oceanu Spokojnego.Czwartegodnia, w połowie drogi do Midway, statek zatonął.Zniknął w mikroskopijnej dziur-ce na mojej mapie.Na moich oczach góra runęła i zniknęła niemal u moich stóp.Znalazłem się wśród masy rzygowin cierpiącego na niestrawność statku.Zemdli-ło mnie.Przeżyłem szok.Ogarnęło mnie poczucie wielkiej wewnętrznej pustki,którą pózniej wypełniła cisza.Jeszcze przez wiele dni czułem ból i lęk ściskał miserce.Myślę, że nastąpił wybuch.Nie mogę jednak stwierdzić tego z całą pewnością.Wszystko zaczęło się, kiedy spałem.Cokolwiek to było, obudziło mnie.Stateknie był luksusowym liniowcem.Był brudnym frachtowcem, nie przeznaczonym83 do przewozu pasażerów i nie zaprojektowanym z myślą o ich komforcie.Przezcały czas słychać było jakiś rumor.Tylko dlatego, że poziom tych hałasów sięnie zmieniał, spaliśmy jak dzieci.Była to właściwie odmiana ciszy, której nicnie mogło zakłócić: ani chrapanie Raviego, ani moje gadanie przez sen.Tak więcwybuch, jeśli taki rzeczywiście nastąpił, nie był hałasem nowym, tylko wybijał sięponad ten normalny.Obudziłem się, podrywając się nerwowo, jakby Ravi przekłułbalon tuż przy moim uchu.Spojrzałem na zegarek.Było wpół do piątej nad ranem.Wychyliłem się z koi i spojrzałem na łóżko pode mną.Ravi spał.Ubrałem się i zszedłem z koi.Zwykle śpię jak zabity, więc w normalnej sytu-acji zasnąłbym z powrotem.Nie wiem, dlaczego wstałem tamtej nocy.Kierowa-ło mną coś więcej niż zwykłe motywacje Raviego.Mój brat lubił słowo  zew ;często oświadczał, że słyszy  zew przygody , i znikał, żeby buszować po stat-ku.Tymczasem hałas wrócił do normalnego poziomu, choć nieco się zmienił, byłjakby bardziej stłumiony.Potrząsnąłem Ravim. Ravi!  szepnąłem. Coś dziwnie huknęło.Chodz, zbadamy, co to ta-kiego.Spojrzał na mnie sennym wzrokiem.Potrząsnął głową i przewrócił się na drugibok, podciągając koc pod brodę.Och, Ravi!Otworzyłem drzwi kabiny.Pamiętam, jak szedłem korytarzem.Teraz, w no-cy, wyglądał tak samo jak w dzień.Ale ja czułem noc w sobie, w swoim wnętrzu.Zatrzymałem się przy drzwiach kabiny matki i ojca i zastanawiałem się, czy zapu-kać.Pamiętam, że spojrzałem na zegarek i postanowiłem jednak nie pukać.Ojcieclubił spać.Zdecydowałem, że wyjdę na główny pokład, żeby zaczekać na wschódsłońca.Liczyłem na to, że może zobaczę spadające gwiazdy.Myślałem wciążo nich, wchodząc po stopniach na górę.Nasze kajuty były na drugim poziomie odpokładu.Zdążyłem zapomnieć o tym dziwnym odgłosie.Dopiero kiedy pchnąłem ciężkie drzwi prowadzące na główny pokład, uświa-domiłem sobie, jaka jest pogoda.Czy można to było nazwać sztormem? To praw-da, że padało, ale niezbyt mocno.Nie była to z pewnością ulewa, jaka towarzyszyletnim monsunom.Trochę też wiało.Myślę, że niektóre mocniejsze podmuchymogłyby porwać parasol.Szedłem jednak przez pokład bez większych trudno-ści.Ocean wyglądał na wzburzony, ale na szczurze lądowym morze zawsze robitakie wrażenie, zawsze wydaje mu się piękne, surowe i grozne.Fala była wyso-ka, wiatr miotał strzępami białej piany o burtę.Widziałem już jednak coś takiegowcześniej i wtedy statek nie zatonął.Frachtowiec to potężna i solidna konstruk-cja, prawdziwe cudo inżynierii.Jest tak pomyślany, aby utrzymać się na wodziew najgorszych warunkach.Chyba przy takiej pogodzie statek nie może zatonąć?Przecież wystarczy, że zamknę za sobą drzwi, a sztorm się skończy.Szedłem więcdalej przez pokład [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl