[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie wiem coś zrobił.Musiałeś ją oburzyć tymi nieszczęsnymimiłostkami przez okno, ona tak święta i czysta!Jan spuścił oczy jak winowajca. Nie chce cię widzieć więcej w domu, kazała mi cię stąd wysłać.Leczdokądże ty pójdziesz biedne dziecko?I Włoch oparł się o mur zamyślony. Ja nie wiem, Bóg poprowadzi, rzekł Jan smutnie patrząc w okno, w którymmignęła twarzyczka Jagusi. Jak ty beze mnie, jak ja się obejdę bez ciebie? Nie wiem; tyle rzeczy mogłeśsię tu jeszcze nauczyć, na tak dobrej byłeś drodze! A! mój drogi, bądz co bądznie rzucaj malarstwa.Ono jest także kapłaństwem i poświęć mu kobiety,nadzieje znikomego szczęścia, świat, życie.Nie dla sławy, bo cóż sława? ale dlanagród, które znajdziesz w sobie samym.Sztuka jak wiara (na mniejszyrozmiar) sama płaci sobą.Nie porzucaj jej, zaklinam cię.Ludzie cię może niepoznają, świat cię sponiewiera, nie ocenią cię pewnie: będziesz dla jednych zawysoko, dla drugich pozornie za nisko; napoją cię octem i żółcią, przebija ci boki serce.Ty wszystko to poświęć sztuce, ona wielka, ona ci nagrodzi męczarniechwilami niezrównanej rozkoszy.A jeśli jeszcze wiara dawna, gorąca, w sercutwym z sztuką za ręce się wezmą, ty będziesz szczęśliwszy o kawałku razowegochleba, niż inni opływający w rozkoszach ciała, które się przejedzą, które sięprzebiorą; gdy rozkosze sztuki, nigdy.Sztuka jedna nieskończona i bezdenna. Sytości nie ma na dnie czary, bo dna nie ujrzysz tam nigdy. Janie mój, alegdzież się podziejesz, co myślisz począć z sobą! Radz mi, ja nie wiem. Radzić! Ja bym ci radził.Jedno jest tylko na świecie miejsce dla poety, dlaprawdziwego artysty, ale ty dziś przynajmniej jeszcze nie zechcesz go, nieodważysz się w nim zamknąć.To jedno miejsce: klasztor.Wielka samotność,modlitwa, pogarda świata, cześć Boga podnosząca duszę, oddanie się sztucebezwyjątkowe.Gdybym miał drugie życie, nie inaczej bym nim rozporządziłpewnie! Ale ty. Ja mam matkę, siostry w ubóstwie, którym winienem być pomocą. Tak, świat cię ściga, wszystko odrywać będzie! Obowiązki, moje dziecko,przed wszystkim.Jesteś synem, bratem.Ale cóż poczniesz z sobą? Powrócę do matki. Dzielić się z nią nędzą i zwątpieniem.O! nie! nie! jeszcze ci nie pora wracać,z czymże przyjdziesz? Gdzież pójdę? Pozostań w mieście, spróbuj sam zarabiać na życie, a ucz się. Zarabiać! lecz jak? Chceszże żebym na zawołanie, dla pieniędzy, dla potrzebbrudnych, zniżał się do robót,  do robót. Batrani się uśmiechnął. Każdy tak musiał, rzekł.Jest to jednym z warunków życia artysty, byćzapoznanym i umęczonym głupstwem ludzi.Trzeba umieć być wyższym nad to.Nie dość że ci, że czujesz piękno i czcisz je w duszy? A płodzić będę musiał nieforemne, poczwarne? Dla chleba! Wszak Bóg stworzył żaby i węże, aby nimi zapełnić wody ikałuże; możesz i ty zlepku rąk Jego, tworzyć co ci każą na zapełnienie żądań,które są jak kałuże i bagniska.Była chwila milczenia, długa, ciężka, Batrani wsunął woreczek w rękę Jana. Dałbym ci więcej, rzekł, ale Bóg świadkiem, nie mam.Jan rzucił mu się do nóg i oddał nazad ten dar prawie płacząc. Wez proszę! Na cóż mi to dajesz? Dałeś mi więcej niż skarby, bo dałeś miduszę nową, uczucia, myśli, uczyniłeś mnie człowiekiem.Kiedyż ci się i takwypłacić potrafię? Pamiętaj o mnie, o starym Batranim, który wkrótce może  (pokiwał głowąi umilkł).A jeśli kiedy jaki los szczęśliwy zagna cię do pięknej, czarownejmojej Florencji, jeśli ujrzysz to miasto Medyceuszów i ucałujesz ziemię grodusztuki, zejdz na małą uliczkę, gdzie stoi stary nasz domek.Może tam go już niema! tyle to lat ubiegło! Pokłoń się ode mnie wspomnieniom starym, pójdz nacmentarz Franciszkanów i poszukaj kamienia pod którym leży Giulia Batrani,święta matka moja, pomódl się za nią, i powiedz popiołom.Głos wrzaskliwy Maryetty przerwał wylanie się Włocha. Idz, idz! rzekł żywo do Jana, słyszę jej głos.Bierz te pieniądze.Oddasz mi jegdy będziesz mógł, jeśli zobaczym się kiedy.Radzę zostań w Wilnie.Zobaczym się dziś jeszcze, za chwilkę, w kościele świętego Jana.Zbieraj rzeczy i idz.Idz!A! czemuż nie mogę cię zatrzymać!Po cichu stary Wioch otworzył drzwi, powiódł okiem za uczniem, który zlekkim tłumoczkiem i teką swoich rysunków, schodził już ze wschodówpomieszany.W ulicy zastanowił się, przypadł do muru, usiadł.Maryettaspojrzała na niego oknem i zaśmiała się ze łzami. Wypędzony! zawołała, tak! nie ma go! wypędzony, nie ma i nie będzie.Dobrze! niech idzie, niech zginie, niech przepada.I upadła na łóżko ślochając.Jan siedział odurzony pod murem jeszcze, gdy dwiesiostrzyczki, ujrzały go idąc na mszę. Patrz Jagusiu! rzekła starsza po cichu, twój gołąbek! Co to jest? Gdzie? A! to on! Cóż tu robi? Z tłumoczkiem! Wypędzili go czy co? Wiem,wiem, rozumiem wszystko.Jagusia widziała żonę malarza w oknie, domyśliła się sceny całej, postąpiła kuJanowi żywo i dotknęła jego ręki, bo on nic nie widział. Panie Janie? spytała, co to jest? Jan się dopiero ocucił. A! żegnam panienkę! odchodzę, idę. Dokąd? O! daleko zapewne! do swoich, do matki. Ale skądże to tak nagle? Nie mam już miejsca u Batranich. Dlaczego? Nie potrzebują ucznia. Wróciszże tu kiedy? Czy wrócę? nie wiem, a! nie wiem, rzekł smutnie.To wiem, że nigdy, dośmierci, nie zapomnę ciebie, dodał kładnąc jej rękę na swym sercu.Chodzmy dokościoła i ja potrzebuję się modlić.Dzwonią na mszę.Ulice były jeszcze prawie puste, ranek prześliczny, przeszli przez kościół razem,smutni, kilka tylko słów do siebie przemówiwszy.Dziewczynce srebrne łezki woczach się kręciły! Jan już był mężczyzną i dumał.Batrani po chwili napędziłich niespokojny, znalazłszy jakiś pretekst wyjścia z domu.Wywołał Jana dokruchty. Cóż z sobą myślisz? spytał znowu. Nie mogę tu pozostać, odparł Jan, pózniej, kto wie, powrócę może.Matkadawno nic nie wie o mnie.A potem cóżbym tu począł? Co dzień więcejprzywiązuję się do tego anioła (wskazał na modlącą się Jagusię) muszę uciekać.Włoch nic już nie rzekł. Na drogę, wybąknął po chwili, potrzeba ci więcejpieniędzy.Pomyślałem o tym, ale ich nie mam.Jeśli masz dla mnie trochęwdzięczności, przywiązania, jeśli kochasz nauczyciela, przyjm jeszcze ode mnieten stary zegarek, on mi nie jest potrzebny.To pamiątka po ojcu, z nimprzybyłem z gorącej Florencji pod wasze zimne niebo.Oddaję ci go chętnie; wpotrzebie, w pilnej potrzebie sprzedasz go, (tu westchnął).Gdybyś się obejśćpotrafił, powrócisz mi go pózniej.Jeśli żyć nie będę, zachowaj go na pamiątkę [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl