[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Koniec końców  zawołał niecierpliwie Cort  mamy przecież zdrowenogi, o ile mi wiadomo! Nic nie tamuje przejścia pomiędzy drzewami, aciemności nie są znów tak głębokie, aby uniemożliwiały posuwanie się naprzód. Chodzmy!  zakomenderował Chamis.Wszyscy trzej ruszyli na rekonesans i przeszli mniej więcej pół kilometra.Podich stopami rozciągał się nadal grunt pozbawiony krzaków, nagi, pokrytyjedynie dywanem suchej trawy, jak gdyby osłaniający go dach nie przepuszczałnigdy ani deszczu, ani promieni słońca.Wszędzie rosły te same drzewa, zktórych tylko najniższe gałęzie dawały się dostrzec w mroku.Ciągle też do uszuwędrowców dolatywały nieokreślone hałasy zdawały się płynąć z góry, alepochodzenia ich nie mogli sobie wytłumaczyć.Czyżby podszycie byłokompletną pustynią? Chyba nie.Chamisowi wydało się kilka razy, że widzijakieś cienie przemykające się pomiędzy drzewami.Ale może padł ofiarązłudzenia? Sam nie wiedział, co o tym myśleć.Wreszcie po godzinnym,bezowocnym błądzeniu trzej towarzysze usiedli pod pniem wysmukłej bauhinii.Oczy ich zaczynały przywykać do panujących wokół ciemności, które zresztąprzejaśniły się nieco.Widocznie słońce wzbiło się wyżej i odrobina światłaprzenikała przez pułap listowia.Można już było rozróżnić zarysy przedmiotóww odległości mniej więcej dwudziestu kroków.I nagle przewodnik powiedziałpółgłosem: Coś się porusza, o tam& Zwierzę czy człowiek?  zapytał John Cort patrząc we wskazanymkierunku. Chyba raczej dziecko  odrzekł Chamis. Jest zupełnie małe. Małpa! Słowo daję!  szepnął Maks Huber.Zamilkli i siedzieli nieruchomo, aby nie spłoszyć czwororękiego stworzenia.Gdyby się dało je schwytać, można by, mimo obrzydzenia, jakie budziło wHuberze małpie mięso& Co prawda nie mieli ognia, jakże więc zdołają jeupiec?Tymczasem stworzenie zbliżało się, nie okazując najmniejszego zdziwienia.Szło na tylnych łapach i zatrzymało się o kilka kroków przed grupkąpodróżnych.Jakież było osłupienie Corta i Hubera, gdy rozpoznali w nim dziwaczną istotę,którą Llanga wyratował i przyniósł na tratwę! Zamienili szeptem kilka słów. To on, to on! Tak, na pewno!  W takim razie, skoro tu się znalazł, może i Llanga jest gdzieś w pobliżu! Czy się panowie aby nie mylą?  zapytał przewodnik. Nic podobnego!  zaprotestował Cort. A zresztą przekonamy się zaraz!Wyciągnął z kieszeni medal zdjęty z szyi dziwnego stworzenia i kołysał goprzez chwilę na sznurku przed oczami przybysza, starając się przyciągnąć jegouwagę.Zaledwie malec zauważył medal, przyskoczył doń jednym susem.Z jegochoroby nie pozostało już ani śladu.W ciągu ostatnich trzech dni odzyskałcałkowicie zdrowie, a wraz z nim wrodzoną zwinność.Toteż rzucił się na Cortaz wyraznym zamiarem odebrania swojej własności.Chamis schwycił go wbiegu, a wtedy z ust malca wyrwał się okrzyk, Nie było to słowo  ngora , aleinne, dobitnie wymówione wyrazy: Li Mai! Ngala! Ngala!Chamis i jego towarzysze nie mieli czasu zastanowić się, co oznaczały te słowa,które nawet Murzynowi nie przypominały żadnego z afrykańskich narzeczy.Wjednej chwili bowiem otoczyła ich gromada osobników tego samego, co malec,gatunku, tyle tylko że wyższych  mieli nieco ponad półtora metra wzrostu.Chamis, John Cort i Maks Huber nie mogli się zorientować, czy mają doczynienia z ludzmi, czy z wielkimi, człekokształtnymi zwierzętami.Na nic bysię nie zdało stawiać opór tym dziwnym mieszkańcom lasu, którzy w liczbiemniej więcej tuzina osaczyli wędrowców.Trzej mężczyzni zostali pochwyceniza ramiona, wepchnięci między drzewa, zmuszeni do posuwania się naprzód.Otoczeni gromadą napastników, przeszli tak jakieś pięćset czy sześćset metrów.Pochód zatrzymał się u stóp dwu pochyłych drzew, rosnących tak blisko siebie,że można było ułożyć pomiędzy nimi poprzeczne stopnie, zrobione z mocnoprzytwierdzonych gałęzi.Jeżeli urządzenie nie zasługiwało w pełni na mianoschodów, było w każdym razie czymś o wiele lepszym od drabiny.Pięć czysześć dziwnych stworzeń ruszyło przodem, a reszta zmusiła podróżnych, niepopychając ich zresztą brutalnie, do pójścia tą samą drogą.W miarę jak wspinali się po stopniach, światło coraz obficiej przenikało festonyliści.Szparami sączyły się promienie słońca, których Chamis i jego towarzyszenie oglądali od chwili opuszczenia Rzeki Johansena.Maks Huber okazałby, zaiste, wiele złej woli, gdyby nie chciał przyznać, że to,co ich teraz spotkało, należy do kategorii naprawdę niezwykłych przygód.Kiedy dotarli do szczytu schodów, na wysokości około trzydziestu metrów nadziemią, ogarnęło ich bezgraniczne zdumienie.Ciągnęła się tam rozległaplatforma, zalana promieniami słońca.Ponad nią chyliły się zielone wierzchołkidrzew, osłaniając ustawione wzdłuż uliczek chaty, zbudowane z żółtej gliny iliści.Całość tworzyła wioskę zawieszoną na znacznej wysokości i tak dużą, żenie można było dostrzec jej krańca.Pomiędzy chatami kręcił się tłum istot, zupełnie podobnych do przygarniętegoprzez Llangę maleństwa.Ich postawa, nie różniąca się niczym od postawy człowieka, wskazywała, że chodzili stale wyprostowani i wskutek tego mieliprawo do przymiotnika erectus, którym doktor Eugeniusz Dubois, wojskowylekarz holenderski, uzupełnił nazwę Pithecanthropus znalazłszy szczątki tejistoty w lasach dziewiczych Jawy [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl