[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Przybył twój kawaler.Nie wpuściłem go za bramę.Możesz to zrobićsama - oświadczył prowokacyjnie.Millie pochyliła się nad Aggie, chcąc ją pocałować w policzek, aleopiekunka w porę ją odepchnęła.- Dziewczyno, co ty robisz? Chyba nie chcesz się zarazić? - prychnęła.-Pamiętaj, że masz wrócić około piątej, bo jak wiesz, Ben chce wyjść domiasta o wpół do szóstej.Nie mam pojęcia, dlaczego musi być takipunktualny, ale widocznie chodzi o coś ważnego.- Z wysiłkiem wciągnęłapowietrze do płuc.- Ben.Chodzi o coś ważnego?- Tak.Przynajmniej dla mnie.Nie odsunął się, gdy Millie chciała wyjść z kuchni.Musiała sięprzecisnąć i z konieczności otrzeć o jego ciało.- Mam nadzieję, że twoi nowi przyjaciele mają dobre maniery i nauczącię ich - rzuciła na pożegnanie, gdy wydostała się z kuchni.RS 189Nie odwzajemnił złośliwości, więc skierowała się do wyjścia przez pokójprzechodni i po chwili poczuła na twarzy zimne powietrze.Pospiesznieruszyła do bramy.- Przepraszam.Ben powinien cię wprowadzić do domu - powiedziała doBernarda, otwierając bramę.- Czy coś się stało?- Nie, tylko pani Aggie ma straszną grypę.- Zawahała się i dodałataktownie: - Bez przerwy powtarza, że grypa jest zarazliwa.Nie chciałaby,żebyś.wyszedł od nas chory.- Jak dotychczas jeszcze nie miałem grypy.Jak się masz?- Dobrze.Dziękuję.- Zerknęła na niego.- Oczywiście tęskniłam zatobą.i nie mogłam się doczekać dzisiejszego dnia.Wziął ją za rękę.- Nie bardziej niż ja, moja droga.To był dla mnie bardzo długi i nudnytydzień.Gdy znalezli się za bramą, podbiegło do nich trzech chłopców wobszarpanych ubraniach.- Da pan pensa?! - powtarzali, podskakując.Bernard Thompson pogroziłim harapem.- Wynoście się! Już was tu nie ma! - krzyknął.Natychmiast się rozbiegli.- To Millie! - zawołał któryś.- Nie! - wrzasnął inny.- A tak.Millie! Millie! - upierał się przy swoim ten pierwszy.Nieodwróciła się i nie pomachała im, co zwykle robiła, tylko dotrzymywałakroku Bernardowi, który starał się jak najszybciej wydostać z uliczki.- Och, jak się cieszę, moja droga, że będę mógł cię stąd zabrać -powiedział sztywno.A gdy dotarli do zajazdu i pomógł jej wsiąść dodwukółki, oświadczył przepraszającym tonem: - To nie jest pojazdodpowiedni na tę porę roku.Muszę się rozejrzeć za powozem.Wszystko wporządku, jeśli jeżdżę sam, ale ciebie nie powinienem narażać na takiezimno.Roześmiała się.- Pozory mylą.Wbrew temu, co może sugerować moja postura, jestembardzo wytrzymała, wręcz twarda.- Wio! - roześmiany, popędził konia.- Wytrzymała czy wręcz twarda.Otak.Sprawiasz wrażenie kogoś takiego.- Spojrzał na nią z ukosa.-Porządnie okryj pledem kolana.Jest dziś wyjątkowo zimno.Wracaj do domu.Wracaj do domu - nie dawał jej spokoju jakiśwewnętrzny głos.Słyszała go wraz z każdym obrotem kół.RS 190- Co za tłok - stwierdził Bernard, gdy wjechali do robotniczej dzielnicy,rozciągającej się wokół fabryk.- Ale zgodnie z nową ustawą w sobotępracuje się tylko do pierwszej, co zresztą przyczynia się do wzrostu obrotówsklepów handlujących dżinem.- Czy załatwiłeś interesy w Cheshire?- Interesy? - Spojrzał na nią zdziwiony.- Tam nie chodzi o interesy wnormalnym znaczeniu tego słowa, tylko o narady rodzinne.Niestety, nie dasię zerwać rodzinnych więzi.A teraz mam w planie inną podróż: muszęodwiedzić przyjaciela.Wszystko.ci wyjaśnię, gdy znajdziemy się wdomu.Po wejściu do hallu Millie poczuła się tak, jakby od jej poprzedniejwizyty w pałacyku Bernarda minął nie tydzień, lecz dzień.Już czekała tamna jej przybycie panna Christine Lavor.- Och, panno Millie, jak miło znowu panienkę zobaczyć! - wykrzyknęła,otwierając ramiona.- Myślałam o panience.Czy od razu usiądziemy dopodwieczorku? Fanny już posmarowała masłem wspaniały ciemny chleb iposkładała kromki.Robiła to pod moim nadzorem.I upiekła ciasteczka zpyszną konfiturą.Och, proszę się rozebrać i oddać mi płaszcz.Bernard roześmiał się, bo gdy ciocia Chrissie szczebiotała, on zdążył jużodebrać od Millie płaszcz, który teraz, wraz z kapeluszem, rękawiczkami itorebką spoczywał na krześle.- Ciociu Chrissie, pędz do kuchni i powiedz Fanny, żeby zaraz podałapodwieczorek, bo.bo jesteśmy zmarznięci i głodni.- Oczywiście, Bernardzie.Gdy wyszła z hallu swoim drobnym kroczkiem, Bernard wziął Millie zarękę i wprowadził do salonu.Pospiesznie zamknął drzwi, objął ją i czulespojrzał w oczy.Zanim się spostrzegła zaczął ją całować, jednak wcale niedelikatnie, jak poprzednim razem, tylko bardzo namiętnie.Po pocałunku oparła głowę na jego ramieniu i przez chwilę dyszała, jakpo wyczerpującym biegu.Bernard westchnął, wciąż mocno przytulając ją do siebie.- Przez ten cały tydzień tęskniłem za chwilą w której wezmę cię wramiona, z dnia na dzień tęskniłem coraz bardziej - powiedział cicho [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • przylepto3.keep.pl